Nie jestem fanem porannego wstawania. Nie pijam także kawy. Ale dziś, gdy o 6.30 zadzwonił budzik wystrzeliłem z łóżka jak poparzony. Zjadłem śniadanie tylko w połowie i pobiegłem do garażu.
Zasiadłem za kierownicą Audi R8 i przekręciłem kluczyk – uśmiechnąłem się od ucha do ucha, ciśnienie skoczyło mi do wartości 600/300. Nie potrzebowałem kawy, ani żadnego innego środka pobudzającego – już w nim siedziałem.
Za moimi plecami potężnym rykiem obudził się do życia silnik V10, 525 KM czekało bym je poskromił. Ale hola, hola kolego. Nierozgrzaną jednostką chcesz ciąć asfalt i krzesać iskry? Dostałem szybką reprymendę. Na wyświetlaczu między zegarami pojawił się komunikat – max 6000 obr./min.
Po paru kilometrach napis zniknął – otrzymałem więc od Audi R8 zgodę na korzystanie z pełnych osiągów silnika. Przyspieszenie 525-konnej jednostki jest fenomenalne. Motor kręci się do 8 tys. obr./min wgniatając kierowcę w fotel z potężną siłą.
Szybko zacząłem żałować, że przed rozpoczęciem jazdy nie zrobiłem choćby 5-minutowej rozgrzewki. Jej brak odczuła zwłaszcza szyja, która mając na końcu zaczepioną parokilogramową głowę musiała przeciwstawić się przyspieszeniu Audi R8 – 3,6 s do „setki”. Niestety poruszałem się tylko po stołecznych ulicach i nie byłem w stanie sprawdzić prędkości maksymalnej – 314 km/h.
Poczułem za to co znaczy sportowy układ jezdny. Przyklejone do ziemi Audi R8 z małym prześwitem każdą nierówność poprzeczną przekazywał mojemu kręgosłupowi w bardzo bezpośredni sposób. Z kolei układ kierowniczy działał przy małych prędkościach z takim oporem jakby pozbawiony był wspomagania. Ale za to gdy auto pokonywało z dużą prędkością łuki – zrozumiałem szybko – tak ma właśnie być!
Więcej na temat jazd testowych Audi R8 5.2 FSI szukajcie w najbliższych numerach tygodnika „Auto Świat”