Co weekend wysłuchujemy licznych doniesień mediów o zatrzymanych przez policję pijanych kierowcach, dzieje się to tak często, że informacje te nam zupełnie spowszedniały. Kobieta prowadząca auto z 2 promilami we krwi? Drobiazg. Zachlany facet, który zabił dwóch robotników drogowych? Nic to. Naprany jak szpadel nieletni za kierownicą? Normalne. Kierowca TIR-a, który po przejechaniu polskiej granicy "dla relaksu" musiał wypić w czasie jazdy dziesięć puszek piwa? Każdy by tak zrobił...

No właśnie. Czasem w rodzinnym czy przyjacielskim gronie dyskutujemy o tych bardziej ekstremalnych przypadkach prowadzenia pojazdów przez zapijaczone bydło (przykro mi, ale na żaden eufemizm nie zasługują ci ludzie), lecz gdy sytuacja dotyczy nas samych, szwagra czy wujka, przymykamy na to oko. Pijany jest w naszej kulturze pod ochroną. "Przecież był pijany, jak mamusię zdzielił siekierką, to się nie liczy". Takie spojrzenie na zachowania ludzi pijanych mamy w genach. Wybaczamy im wszystko. Stawiając im krzyżyki przy drodze, nigdy nie umieszczamy na nich tabliczek, informujących o tym, które z ofiar wypadków trafiły na tamten świat z własnej, nieprzymuszonej woli. Udajemy, że zabiła ich jakaś zewnętrzna, tajemnicza siła, a nie alkohol i głupota.

Rekordziści nie są w stanie iść o własnych siłach, a wsiadają za kierownicę. Po imieninach u ciotuni albo po małomiasteczkowej dyskotece. I to właśnie mnie przeraża. Często jeżdżę samochodem z moją trzyletnią córką i zastanawiam się, które z napotykanych aut prowadzą zapijaczone polskie święte krowy. Czy ten łysy w Lanosie na gaz zaraz spróbuje nas zabić? A może tamten kierowca autobusu szkolnego walnął sobie dwa piwka do śniadania? A może ufarbowana na blond panienka wraca z dyskoteki po garści prochów popitych kolorowym drinkiem?

Dlaczego muszę wciąż się tego bać? Owszem, być może moje umiejętności i doświadczenie za kierownicą przy spotkaniu z nachlanym kierowcą uchronią nas od tragedii, ale może też być inaczej. I co z tego, że po fakcie (być może) sąd winowajcę ukarze? Nie będzie mnie to już interesowało, jeśli będę martwy. Pijanych potencjalnych zabójców trzeba wyrywać jak chwasty, ZANIM zdążą nam i naszym dzieciom zrobić krzywdę. Tylko jak?!

Strategia pracy policji drogowej, narzucona policjantom odgórnie, to strategia, według której głównym i niemal jednym przewinieniem kierowców, które należy wykrywać i karać, jest przekroczenie dozwolonej prędkości. A ja chciałbym, żeby zamiast kupować kolejny fotoradar, którego jedynym prawdziwym zadaniem jest zbieranie haraczu od kierowców i finansowanie ekstrawagancji urzędników (nie mających nic wspólnego z policją), odpowiednie władze zafundowały policjantom z drogówki więcej paliwa do radiowozów i do tych radiowozów jeszcze ubezpieczenie auto casco.

Wszystko po to, by doświadczony policjant, który prowadzi kontrolę dynamiczną, w ruchu, widząc podejrzanie zachowujące się auto, nie bał się pojechać za nim, nie bał się zarysowania radiowozu, za które "z automatu" wsadzany jest na jakiś czas za biurko. Fotoradar pijaków nie wykryje, a zawodowy policjant w białej czapce - tak. Zanim pijane bydlę kogoś zabije. I jeszcze przydałyby się totalne kontrole trzeźwości na danej trasie, w stylu fińskim, podczas których poddawano by kontroli tysiące kierowców. Nie tylko tych, którzy już doprowadzili do tragedii. Wszystkich, którzy w jednostce czasu tamtędy przejeżdżają.

Liczba schwytanych pijanych kierowców zamiast spadać - po wprowadzeniu bardziej drakońskich kar - rośnie. Jak sądzicie, ilu przypada takich, których nie złapano, na każdego, który dmuchnął w alkomat z wynikiem pozytywnym? Odstraszające widmo kary po prostu na nikogo nie działa. Jedyne, co interesuje zapijaczonego pseudokierowcę, to kwestia uniknięcia policyjnej kontroli. Nie rozumie, że nie chodzi o to, iż dysponując potężną bronią, jaką jest samochód, może siebie i innych zabić. To nieważne. Ważne - nie dać się złapać.

Sprzed jakichś dwudziestu lat pamiętam takie zdarzenie: wracałem nocą pieszo z imprezy na drugim końcu miasta. Na jednym z mijanych skrzyżowań uwagę moją zwrócił czerwony Fiat 125p, który przez chwilę stał w ciszy na środku opustoszałego skrzyżowania, potem rozlegał się jęk torturowanego rozrusznika, a następnie auto "żabką" ruszało do przodu. Przejeżdżało kilka metrów, silnik gasł i się zatrzymywało. Byłem świadkiem kilkukrotnego powtórzenia opisanej procedury.

Gdy podszedłem bliżej, okazało się, że za kierownicą siedzi kompletnie pijany mężczyzna. Co chwilę budzi go (!) siedząca obok gruba kobieta we włóczkowym berecie, on na moment wynurza się z pijackiego snu, uruchamia silnik, rusza z miejsca, a zatrzymuje się wtedy, gdy po paru sekundach ponownie zasypia. I co wy na to? Biedacy, którzy musieli wrócić z kolektywnego chlania do domu? Nie. Po prostu dwójka kretynów. Za osobę pozbawioną zdolności samodzielnego rozumowania uważam bowiem każdego, kto świadomie wsiada do auta, prowadzonego przez pijanego osobnika. Chcecie popełnić samobójstwo? To może lepiej się otruć gazem w zaciszu własnej kuchni, niż jechać z pijanym kierowcą, przynajmniej mniej osób zginie.

I teraz czas na Zagłobę, który "Burłaja usiekł" i lubił powtarzać: "jam to, nie chwaląc się, sprawił". Pijani kierowcy uwielbiają przechwalać się swoimi wyczynami. I znajdują spragnionych takich opowieści słuchaczy. Należy sądzić, że są zakompleksionymi nieudacznikami, skoro nie potrafią chwalić się niczym innym i dlatego daleko im do Wołodyjowskiego, który swymi wyczynami po pijaku nie chwalił się nikomu. Nie słuchajcie opowieści pijaków-kierowców. Nachlany kierowca wcale nie jest fajny. To społeczny śmieć. A wiecie, co się robi ze śmieciami...

Czytaj blog motoryzacyjny Piotra Frankowskiego