Po wejściu do wnętrza produkowanego w Tajlandii D-Maksa nie sposób oprzeć się wrażeniu, że auto stara się być czymś więcej, niż jest w rzeczywistości. Z jednej strony widzimy skórzaną tapicerkę (wygodne fotele!) i zestaw audio z nawigacją (dotykowy ekran), a z drugiej – twarde plastiki i design z końca lat 90. ubiegłego wieku. Skąd takie rozbieżności? D-Max to po prostu solidny pikap, którego pierwotnym przeznaczeniem jest ciężka praca. Podwójna kabina okazuje się przestronna i gdyby nie zbyt pionowe ustawienie oparć tylnej kanapy, niczym nie różniłaby się od wnętrza klasycznej terenówki.
Mimo bezpośredniego wtrysku common rail silnik pracuje twardo, choć nie można powiedzieć, że jest zbyt głośny. Testowy D-Max miał napęd 4x4 (tył na stałe, przód dołączany przyciskiem w kabinie), a do jego przeniesienia służył „automat”, który, choć tylko 4-stopniowy, doskonale wywiązywał się ze swojego zadania. Producent obiecuje średnie spalanie 9,0 l/100 km. Aż tak dobrze to nie wygląda, bo podczas testu auto zużywało średnio ok. 10,5 l/100 km, ale i tak jest to wynik dobry jak na tej wielkości pojazd. Na plus zaliczamy łańcuchowy napęd wałków rozrządu (nie wymaga wymiany).
Ramowa konstrukcja i resory piórowe na tylnej osi powodują, że bez obciążenia nadwozie Isuzu podskakuje na nierównościach, więc ci, którzy oczekują komfortu znanego z limuzyny, muszą być tego świadomi. Precyzja układu kierowniczego (jak na terenówkę) – poprawna.
Testowe Isuzu wyposażone było w pakiet D-Box Pack, który oprócz zabudowy skrzyni ładunkowej zawiera także: wykładzinę ochronną zabudowy, dywaniki welurowe, czujniki cofania, boczne progi, przyciemniane boczne szyby tylne. Auto ma tylko 2 poduszki powietrzne, a w teście zderzeniowym Euro NCAP otrzymało zaledwie 1,5 gwiazdki (na 5 możliwych). Dzięki możliwości pełnego odliczenia VAT tego typu samochody awansowały w Polsce do rangi luksusowych terenówek. Pytanie tylko: czy słusznie?