- Szukaliśmy samochodu, który będzie w nienagannym stanie i z potwierdzoną historią serwisową
- W miarę możliwości powinien być to model gwarantujący bezproblemową eksploatację
- Wśród oglądanych samochodów był Hyundai i30 z polskiego rynku, świeżo sprowadzony Opel Astra i poflotowa Toyota Corolla
- Znów potwierdziło się, że auta sprowadzane z zagranicy zwykle mają za sobą mniej lub bardziej poważne kolizje – innych po prostu nie opłaca się sprowadzać. Co nie znaczy, że wszystkie auta z polskiego rynku są idealne
- Budżet niemały, jest szansa na auto idealne?
- Hyundai i30 z ASO. Czy coś może pójść nie tak?
- Stłuczka za połowę wartości samochodu
- Używane auto prosto z salonu...
- Opel Astra 1.4T. "Drugiej takiej nie znajdziecie"
- Gdzie giną faktury i dokumentacja serwisowa?
- A jak to jest z naprawą samochodów kupionych jako uszkodzone na aukcji?
- A może rodzinne i jednocześnie "taksówkarskie" kombi?
- Po Toyotę do Mińska Mazowieckiego: auto dobre, jest jedno "ale"
- Cena Corolli: liczy się ta wyższa, zapisana drobnym drukiem
Do dobrych rzeczy człowiek przyzwyczaja się łatwo. Właścicielka rozbitej Kii niemal od razu po zrobieniu prawa jazdy zaczęła jeździć samochodem z automatyczną skrzynią biegów i teraz nie wyobraża sobie jazdy bez tego udogodnienia. Manual? To skrajnie niewygodne dla kogoś, kto codziennie stoi w korkach, a w dodatku, od czasu kursu na prawo jazdy sporadycznie tylko miał okazję jeździć autem, w którym biegi zmienia się ręcznie.
W swoich oczekiwaniach nie jest odosobniona – na rynku nowych aut z roku na rok odsetek aut z manualnymi skrzyniami biegów spada, automatów przybywa. Kilka lat temu jednak sprawa wyglądała inaczej, więc z podażą używanych aut, w których biegów nie trzeba zmieniać samodzielnie, nie jest wcale tak różowo. Niestety, rosnącej popularności automatów towarzyszy u producentów cięcie kosztów produkcji. Producenci muszą też ograniczać emisję spalin i zużycie paliwa, co prowadzi do upowszechniania się konstrukcji delikatnych i awaryjnych. W autach miejskich i kompaktowych "prawdziwe", trwałe automaty to dziś rzadkość, większość modeli jako alternatywę dla skrzyni manualnej oferuje skrzynię dwusprzęgłową (np. DSG, DCT), które wprawdzie same, a do tego szybciej zmieniają biegi od automatów hydrokinetycznych, ale są od nich mniej trwałe. Jest też kilka modeli ze skrzyniami zautomatyzowanymi, bezstopniowymi CVT. I jest Toyota ze swoim napędem hybrydowym współpracującym z autorską skrzynią eCVT.
Budżet niemały, jest szansa na auto idealne?
Nasz budżet to 65 tys. zł, od biedy nawet 70 tys. zł. To powinno wystarczyć z zapasem na 4-5-letnie kombi. Bo to ma być kombi! Hatchbacki czy małe SUV-y i crossovery odpadły w przedbiegach, gdyż do ich bagażników nie mieści się ani duża klatka dla psa właścicielki, ani takie auto perspektywicznie nie sprawdzi się jako samochód rodzinny. Miało być praktycznie.
Niestety – szybko doszliśmy do tej konstatacji – po zawężeniu wyników wyszukiwania do samochodów wyposażonych w automat, liczba ofert sprzedaży pojazdów w tym wieku i w tej cenie drastycznie spada. Automat to też poważne utrudnienie w wyborze modelu, bo to dodatkowy element, który się może zepsuć, a którego naprawy są bardzo drogie: 6-10 tys. rachunku w wyspecjalizowanym warsztacie to czasem wręcz taryfa ulgowa. Mechanicy i flotowcy, których pytamy o radę, jakie auto przy takich kryteriach wybrać, w zasadzie są zgodni: "zobacz, czym teraz najchętniej jeżdżą wszyscy taksówkarze, uberowcy, floty – tam rządzi teraz Toyota w hybrydzie". "One robią po 500 tysięcy km bez większego problemu tak jak kiedyś Mercedes Beczka czy Baleron". "Ale jak chcesz coś taniej, to poszukaj u konkurencji, Hyundai, Kia czy Skoda będą tańsze".
Hyundai i30 z ASO. Czy coś może pójść nie tak?
Naszą uwagę zwrócił Hyundai i30 z silnikiem 1.4 i zautomatyzowaną przekładnią DCT oferowany przez autoryzowany serwis tej marki w Piotrkowie Trybunalskim. Rocznik 2019, samochód z polskiej sieci dilerskiej, ze wszystkimi papierami, jeszcze przed końcem gwarancji, z przebiegiem 86 tys. km i – zgodnie z treścią ogłoszenia – skrupulatnie skontrolowany pod względem technicznym. To oferta, która domyślnie oznacza minimalne ryzyko, nawet jeśli o przekładniach DCT słyszy się czasem, że nie są zupełnie bezproblemowe. No ale przy tym przebiegu, przy rozsądnym serwisie... dwie godziny od startu z Warszawy zameldowaliśmy się w autoryzowanym salonie Hyundaia i jeszcze innych marek w Piotrkowie Trybunalskim.
Na placu auta nie znaleźliśmy, co zawsze stanowi pewien zawód, bo dobrze jest samochód obejrzeć wstępnie bez pośpiechu, niekoniecznie pod okiem właściciela. I jeszcze ta czarna chmura na horyzoncie... Gdy w końcu o auto zapytaliśmy sprzedawcę wewnątrz salonu, na zewnątrz zaczęło lać.
Tak, samochód jest dostępny, ale skoro pada, to może najpierw obejrzyjmy dokumenty – zagaił sprzedawca. I – chyba jeszcze zanim zdążyliśmy zadać rutynowe pytanie, czy auto jest bezwypadkowe – młody handlowiec sięgnął po teczkę pojazdu, informując, że samochód miał szkodę. Szkodę na, uwaga, 30 tys. zł. Czy ten "idealny" Hyundai owinął się wokół drzewa?
Stłuczka za połowę wartości samochodu
Otóż nie było aż tak źle – Hyundai nie owinął się wokół drzewa. Dostaliśmy do wglądu rachunek za naprawę, z którego wynika, że samochód uderzył w przeszkodę przodem. Typowy "strzał": zderzak, reflektor, błotnik, doszło aż do drzwi, które zostały wymienione. Ocalała maska i nie doszło do odpalenia airbagów. Skąd zatem rachunek na 30 tys. zł? Otóż nie wyobrażacie sobie nawet, ile elementów składa się na zderzak i wzmocnienie czołowe! A zatem: osłona chłodnicy, wzmocnienie, belka zderzaka, krata wlotu powietrza, chrom kraty wlotu powietrza, zderzak (to tylko 1476 zł), wspornik zderzaka, absorber zderzaka, wspornik lewy, krata zderzaka dolna ramka halogenu, prowadnica powietrza, belka zderzaka dolna, listwa, lampa do jazdy dziennej, listwa górna, osłona górna, wspornik tablicy rejestracyjnej – plus większe rzeczy jak choćby reflektor za 3300 zł. Nie dałoby się mniej? Pewnie, że by się dało – gdyby ktoś płacił za naprawę z własnej kieszeni, a nie z kieszeni ubezpieczyciela, większość tych drobiazgów dałoby się posklejać, polepić, urwane zaczepy zastąpić opaskami za 5 zł albo drobne uszkodzenia zupełnie zignorować – i po temacie. A tak dostajemy rachunek z listą części wypełniającą ściśle kartkę A4, choć – jak się rzekło – airbagi ocalały.
Ponadto: auto zaliczyło wszystkie wymagane przeglądy, nie wiadomo natomiast, co z olejem w skrzyni biegów. Okazuje się, że ASO Hyundaia nie dysponuje maszyną do dynamicznej wymiany oleju (!) w takich przekładniach, więc jeśli była wymiana, to gdzie indziej i nie ma tej usługi jej w systemie. Przy stanie licznika 86 tys. km olej można jeszcze wymienić i liczyć na to, że skrzynia przeżyła to bez szwanku – kolejne wymiany warto jednak robić częściej.
Używane auto prosto z salonu...
A tymczasem za oknem rozpadało się na dobre i młody sprzedawca, pan Michał, decyduje, że wprowadzi auto do salonu, byśmy nie musieli oglądać go na deszczu. Małe przemeblowanie: jedno auto w prawo, drugie w lewo i po chwili i30 wjeżdża do hali.
No cóż... była szkoda, miernik wykrywa lakierowanie, ale szczerze mówiąc, na oko śladów nie ma. Wszystkie spinki na miejscu, śrubki nowe, spinki powymieniane, nic nie jest popękane – gdy wiesz, gdzie szukać i masz miernik, możesz się mądrzyć, ale prezentowane i30 wygląda na pierwszy rzut oka nienagannie i zostało naprawione niemal wzorowo. Opony w dobrym stanie, wnętrze czyste i niezniszczone, ale z zewnątrz widać, że zabrakło trochę "odpicowania". A może i odpicowane wcześniej było, ale jak przyznał sprzedawca, dla rozruszania i sprawdzenia, dzień wcześniej zostało wysłane w dłuższą służbową trasę.
Zauważamy, że tarcze hamulcowe domagają się wymiany – zresztą wzmianka o tym była w dokumentach.
"Panowie, chcecie się może przejechać?" Nie chcemy prowadzić, posłuchamy sobie auta z pozycji pasażera. Tymczasem w świetle dziennym widać (widać, bo wiemy, na co patrzeć) delikatnie nierówną szparę pomiędzy błotnikiem a drzwiami, znajdujemy jeszcze powierzchowne rysy na tylnej klapie i obitą krawędź tylnych drzwi – ktoś miał pewnie wąski garaż.
Cóż... auto jest, jakie jest, całkiem niezłe, w uczciwej cenie, choć może nie idealne, ale też nie stwierdziliśmy niczego, co by je dyskwalifikowało. O dziwo, na klienta czeka już od dłuższego czasu.
Natomiast obsługa w salonie – 10/10. Pan Michał z salonu MK Centrum obsłużył nas tak, jak byśmy kupowali nowe auto za ciężkie pieniądze, a doświadczenie podpowiada, że niejeden nabywca nowego samochodu nie dostaje tak kompletnej informacji i uwagi, jaka spotkała nas przy oglądaniu 4,5-letniego Hyundaia w Piotrkowie Trybunalskim. Jeśli ten artykuł dotrze do jego szefa, to fakt, że Pan Michał nie sprzedał nam auta, jest głównie winą pierwszego właściciela, który zamówił auto w tak nudnym kolorze.
A może tak po prostu wygląda rynek klienta? Postanawiamy w każdym razie, że obejrzymy jeszcze czerwonego Opla Astrę, który – jak wynika z opisu – jest naprawdę idealny, a stoi niedaleko – to zaledwie 40 minut drogi z Piotrkowa.
Opel Astra 1.4T. "Drugiej takiej nie znajdziecie"
Czerwony Opel Astra 1.4T z nadwoziem kombi i automatyczną skrzynią biegów ma ciut mniejszy przebieg od Hyundaia i30 z Piotrkowa Trybunalskiego, no i jest ciut tańszy. Za 60 tys. zł (cena wywoławcza) można mieć samochód z przebiegiem 65 tys. km i z niezłym wyposażeniem: automat, podgrzewane fotele, podgrzewana kierownica, czarne alufelgi, ciemne szyby, kurtyny powietrzne, czarna podsufitka, elektrycznie podnoszona klapa bagażnika – to tylko niektóre. Sprzedawca zapewnia, że auto jest w porządku, bierze za nie pełną odpowiedzialność, potwierdzi na fakturze przebieg, zachęca, mówiąc, iż nie ma wspólników, a samochód kupujemy "z domu". Świeżo sprowadzone auto ma być bezwypadkowe, ubezpieczone, zarejestrowane i gotowe do jazdy. Brzmi to dobrze, a więc dzwonimy, umawiamy się i jedziemy.
Auto stoi w garażu, przez szeroką bramę z daleka razi błysk lakieru. Jedna przewaga Opla nad Hyundaiem jest oczywista: Hyundaia nikt nie picował, a nad Oplem ktoś się pochylił. Nabłyszczony, nieskazitelny lakier, nabłyszczone opony, czyste szyby... Auto ładne, wystarczy zajrzeć do wnętrza, by stwierdzić, że przebieg prawdopodobnie jest autentyczny – wnętrze jest jak nowe. Na lakierze nie widać żadnej rysy – i to przewaga nad autem oglądanym wcześniej. Kolejna przewaga nad Hyundaiem – tarcze hamulcowe nie wymagają wymiany.
Ma się rozumieć, jakiś powód, że ten idealny samochód przyjechał do nas z zagranicy i się opłacało, musi być. Otóż samochód ten zaliczył wypadek czy też kolizję – nie wiemy do końca, jak poważną, być może uszkodzenia były powierzchowne, ale rozległe. W wielu miejscach miernik wskazał podwójny lakier – bez tragedii, nie zauważyliśmy nigdzie grubej szpachli, ale lakierowanie było. I choć z zewnątrz Astra wygląda jak nowa (pomijając m.in. delikatnie uszkodzony reflektor), to gdy zajrzy się głębiej, widać, że naprawiana była bez wzorcowej staranności: ot choćby rygiel od maski, fabrycznie czarny, po naprawie jest częściowo czerwony.
Na plus:
- Astra stoi na prawie nowych, wielosezonowych oponach Continental
- Atrakcyjnie wygląda
- Ma niezniszczone wnętrze
- Niski przebieg
Na minus:
- Jest samochodem po naprawie blacharsko-lakierniczej, której ślady da się zauważyć
- Nie ma żadnej dokumentacji serwisowej. Warto przy tym punkcie zatrzymać się na chwilę
Gdzie giną faktury i dokumentacja serwisowa?
Nie mamy pewności, czy tak było w tym przypadku, ale to dość typowy mechanizm: auto bierze udział w kolizji, wypadku czy też z jakichś innych względów właściciel zgłasza szkodę, a następnie naprawa okazuje się z różnych względów nieopłacalna i samochód zostaje przejęty przez ubezpieczyciela. Auto wcale nie musi być kompletnym wrakiem – jak pokazuje przykład Hyundaia i30, nie tak wiele trzeba, by rachunek za naprawę wrósł do nierozsądnej wartości. Więc dotychczasowy użytkownik oddaje auto ubezpieczycielowi. Jak ma interes, aby dołączyć do wraku (tak go nazwijmy umownie) zbierane pracowicie faktury, potwierdzenia przeglądów, itp? Otóż żaden – więc prawie nikt tego nie robi. Potem pośrednik kupuje pojazd na aukcji i znów: nie grymasi, że nie ma faktur, bierze jak jest, bo inaczej niczego by nie kupił. A potem jedyne, co może powiedzieć swojemu klientowi na temat papierów, to "proszę sprawdzić w schowku – co jest, to jest".
A jak to jest z naprawą samochodów kupionych jako uszkodzone na aukcji?
To, co odróżnia samochód naprawiany na koszt ubezpieczyciela od samochodu, w którym orzeczono szkodę całkowitą i nie jest on naprawiany na koszt ubezpieczyciela, to standard naprawy: w pierwszym przypadku powinna zostać wymieniona każda uszkodzona śrubka, każda spinka i każdy detal, a jeśli reflektor ma odprysk nawet gdzieś na krawędzi, to też musi być wymieniony na nowy. Jeśli auto naprawia pośrednik "za swoje", to wiadomo, że nie wydaje pieniędzy, jeśli nie jest to niezbędne – i stąd uproszczone procedury, gdzieś tam coś się pobrudzi lakierem, bo nie opłacało się tego demontować, a jak reflektor ma odprysk, ale się trzyma na swoim miejscu, to zostaje. I choć nie mamy pewności, że z Astrą tak właśnie było, to przypuszczamy, że właśnie tak. Takie podejście pozwala zaproponować klientowi niższą, konkurencyjną cenę.
Podkreślmy: to nie była zła oferta, ten samochód jeszcze będzie jeździł, wygląda dobrze, na pewno opłacało się go naprawiać i w ogóle niewiele mu brakuje. Sprzedawca też był miły, fachowy, uczynny, itp., a w kwestii, że samochód był malowany, nie ściemniał, przyjmijmy tym razem, że bezwypadkowość w ogłoszeniu to... kwestia definicji wypadku. Ale w jakim stopniu auto było uszkodzone – być może niewiele mocniej (albo mniej) niż oglądany wcześniej Hyundai z ASO – nie wiemy. Auto może i bardzo dobre, ale my szukamy dalej.
W międzyczasie weryfikujemy kilka ofert sprzedaży innych aut – np. piękny Golf, niby bez wad, ale z tak grubą historią napraw, że mógłby nią obdzielić kilka innych samochodów. Skrzynia DSG działa? – pytamy handlarza. – "Działa bardzo dobrze, jest świeżutka faktura z ASO na wymianę sprzęgieł". Już po 100 tys. km? Doświadczenie uczy, że lepiej nie liczyć na to, że poprzedni właściciel naprawił już wszystko, co było do naprawienia, a teraz sprzedaje samochód – są takie egzemplarze, które po prostu tak mają, że co chwila chcą odwiedzić serwis.
W przedbiegach odpadło też Suzuki Vitara – japoński mały SUV ma solidną mechanikę, prosty silnik i klasyczny automat, ale nie jest przesadnie przestronny.
A może rodzinne i jednocześnie "taksówkarskie" kombi?
Rozważając na bieżąco różne za i przeciw, odrzucając z góry modele, w których obecność automatycznej skrzyni biegów po 5 latach niekoniecznie rozsądnej eksploatacji może generować spore wydatki, dochodzimy do wniosku, że lekarstwem na te dylematy rzeczywiście może być hybrydowa Toyota – Auris albo Corolla. Zresztą zainteresowana sama z siebie skłania się do tej opcji, ale, jak twierdzi, dotąd nic sensownego w swoim budżecie nie znalazła. Choć przekładnie eCVT zastosowane w tych samochodach mogą irytować podczas dłuższych tras, to jednak każdy taksówkarz wam powie: te auta mało palą i rzadko się psują. Priusów już prawie nie spotyka się bez taksówkarskiego koguta na dachu, Aurisy to z kolei auta często najpierw eksploatowane we flotach, a potem także jako taksówki, ale czasem też rodzinnie. Uwaga: Corolla kombi z rodzinnego punktu widzenia jest dużo lepsza niż Auris kombi, bo ma znacząco więcej miejsca w tylnym rzędzie, jest też po prostu ładniejsza, także w środku.
Tylko tak: łatwo o Toyotę z benzyniakiem bez napędu hybrydowego, sprzedawcy tych aut są mili i usłużni, a także z góry gotowi do negocjacji cenowych. Z hybrydami gorzej: albo mają wysokie przebiegi, albo wyraźnie wyższą od przeciętnej cenę.
Szukamy takiej hybrydowej Toyoty np. w komisowym zagłębiu Warszawy, przy ulicy Modlińskiej – ofert tych aut jak na lekarstwo, jeśli już się coś trafi, to raczej za 80-100 tys. zł. Może gdzieś dalej będzie łatwiej?
Po Toyotę do Mińska Mazowieckiego: auto dobre, jest jedno "ale"
Dokładnie w cenie Astry 1.4T – 59 tys. 900 zł – znaleźliśmy w ogłoszeniach Toyotę Corollę kombi z napędem hybrydowym. Ten sam rocznik (2019), ta sama cena, przebieg... prawie trzy razy wyższy. Powiedzmy sobie szczerze, 175 tys. km na Corollę w hybrydzie to jeszcze nie jest aż tak dużo, można zaryzykować wizytę w Mińsku Mazowieckim. I faktycznie: warto przyjechać, bo auto, jak na swój wiek i przebieg, wygląda dobrze. "Pan szuka na taksówkę?" – niemal w pierwszym zdaniu zagaduje sprzedawca na bardzo schludnym placu, na którym większość aut to zapewne byłe poflotówki – po kilka egzemplarzy tego samego modelu, czasem w tych samych kolorach i z podobnym wyposażeniem. Corolli w wersji kombi też są trzy – dwie hybrydy, jedna doładowana benzyna. Oglądamy tańszą z hybryd – auto z zewnątrz ładne i serwisowane do końca w ASO, i niezniszczone w środku, może z wyjątkiem powycieranej gałki lewarka wybieraka trybu jazdy. No cóż, zapewne jakaś lubiąca biżuterię pani jeździła dużo i daleko, stresowała się w podróży i trochę bez sensu rękę z pierścionkiem trzymała na dźwigni wyboru trybu jazdy – choć to automat. Albo to pan z obrączką na palcu – kto wie.
Cena Corolli: liczy się ta wyższa, zapisana drobnym drukiem
Szkoda tylko, że cena – ta dużymi cyframi podana w ogłoszeniu – okazała się zwykłym wabikiem – samochód jest w rzeczywistości dużo droższy. Trzeba się nieco wczytać w anons, żeby dojść do informacji: "cena 61 tys. 500 zł netto na eksport – przed przyjazdem zapytaj o cenę!!!". W rzeczywistości auto ma kosztować 74 tys. zł, a to kwota do niewielkich negocjacji. To tłumaczy, dlaczego ten samochód jeszcze z placu nie zniknął – za tyle można też kupić podobne egzemplarze u dilerów Toyoty. Nabywca i tak się znajdzie, najwyżej trochę później.
Parę uwag nam się nasuwa:
- Coś się zmieniła na rynku aut używanych – mamy rynek klienta, sprzedawcy są milsi, usłużni, gotowi do negocjacji, nie zamykają się w swoich kioskach, lecz z sercem na dłoni wychodzą do klienta
- Powyższa uwaga nie do końca dotyczy sprzedawców hybrydowych Toyot, bo ci dysponują towarem schodzącym, pod warunkiem znośnej ceny, bardziej na pniu, cenionym przez klientów
- Po cenach aut hybrydowych japońskiej marki (w odniesieniu do wieku i przebiegu) widać, jak straszne baty dostają europejscy i koreańscy producenci oferujący auta szybsze, lepiej brzmiące i w wielu wypadkach bardziej komfortowe, ale jednak postrzegane jako bardziej awaryjne. Polski klient woli Toyotę, bo wierzy w niskie koszty eksploatacji tych pojazdów
- Z trzech oglądanych samochodów nie skreślamy żadnego, ale też żaden nie jest naprawdę idealny
Ostatecznie decydujemy, że poszukamy może jeszcze czegoś japońskiego, może z niższym przebiegiem. Pośpiech jest złym doradcą zwłaszcza w sytuacji, gdy ceny przestały rosnąć.