Pojazd został wyprodukowany przez Electric Vehicle Company w Hartford, w USA. To model Columbia z napędem elektrycznym z roku 1904. Dzisiaj wybieramy się nim na przejażdżkę wokół Auto & Technik Museum w Sinsheim.
„Jeździ bez zarzutu” – komentuje z zadowoleniem siedzący na fotelu pasażera i siłujący się z dwoma dźwigniami Manfred Fink – jedna z nich służy do kierowania, druga do przyspieszania i zmiany biegów. Fink osobiście przywrócił Columbię do życia. Jak to zrobił? Pojechał do sklepu, kupił dziesięć 12-woltowych ołowiowo-żelowych akumulatorów po 130 euro sztuka, oczyścił silnik elektryczny, podłączył wszystko, przekręcił przełącznik główny i nasłuchiwał, co się wydarzy. Pojazd ruszył z miejsca, a Fink odbył przejażdżkę samochodem z 1904 r., napędzanym energią elektryczną. Dlaczego? „Ponieważ wszyscy rozmawiali o autach na prąd, więc pomyślałem sobie – też spróbuję” – uzasadnia swoją decyzję.
Przeróbki dokonane przez Finka rzucają się w oczy. Nowe akumulatory powędrowały do bagażnika. Początkowo ich miejsce było w skrzyni zamontowanej z tyłu pojazdu. Nad głowami pasażerów zainstalowano dach z bateriami słonecznymi wytwarzający 225 W energii. Jednak i bez tego akumulatory Columbii wystarczą na 2 godziny. Baterie przy 60-woltowym napięciu mają pojemność 100 Ah. Podczas prób drogowych Columbia stanęła dopiero po 3,5 godziny.
Tego, że również 100 lat temu akumulatory ładowało się przy pomocy kabla, dowodzi czerwone gniazdo umieszczone po prawej stronie tylnej części nadwozia.
Jedno jest pewne. Dopóki na horyzoncie nie pojawiło się wzniesienie, Columbia płynnie poruszała się w ruchu drogowym wokół Sinsheim, a pneumatyczne amortyzatory zapewniały namiastkę komfortu. Podczas zjazdu z górki silnik można wyłączyć, oszczędzając prąd. Ważący blisko tonę oldtimer rozpędza się do 50 km/h. Jedynie obsługa dwóch dźwigni, służących do kierowania i przyspieszania, jest naprawdę denerwująca. Na szczęście, ta technika to już historia, która nigdy nie powróci.