Uszkodzenie wyglądało zrazu niegroźnie. Został lekko zahaczony przedni zderzak, nawet nigdzie nie pękł, jakby tylko wyskoczył z zawiasów. Gorzej było z nadkolem, popękało i od razu było wiadomo, że nadaje się tylko do wymiany.

Znajomy mógł to wszystko doprowadzić do porządku we własnym zakresie (choćby po to aby nie stracić ulgi ubezpieczeniowej), jak oszacował, w najgorszym razie koszt całej naprawy zamknąłby się w kwocie 500 zł. Ale ponieważ auto było zupełnie nowe i miało pełne ubezpieczenie, postanowił skorzystać z serwisu naprawczego dilera.

Po tygodniu auto odebrał. Po kolizji nie było śladu. Laikowi trudno się zorientować, że w ogóle było coś naprawiane. Ale najciekawsze nastąpiło kilka dni później. Do znajomego zadzwonił ktoś z firmy ubezpieczeniowej i zapytał czy te 7000 zł mają przelać na konto czy też odbierze osobiście. Okazało się, że doszło do pomyłki. Kwota była właściwa (tyle właśnie policzył sobie dilerowski serwis), ale nie adresat. Pieniądze należały się dilerowi.

Znajomy nie może od tej pory spać spokojnie. Nie umie sobie wyjaśnić jak za coś co można było naprawić za 500 zł (licząc w tym koszt zakupu oryginalnego nadkola) oficjalny serwis policzył 7000 zł.

Nawet gdyby wchodziła w rachubę wymiana całego zderzaka i malowanie, to i tak kwota wydaje się mocno zawyżona. Znajomy podejrzewa teraz, że doszło do cichej umowy między agentem i dilerem. Ten pierwszy udał, że widział większe uszkodzenie, a ten drugi podziękował mu rewanżując się prezentem w postaci kilku banknotów.

Między innymi w taki to sposób koszty firm ubezpieczeniowych nieprzerwanie rosną. Kto za to ostatecznie płaci? Oczywiście my, kierowcy!

jl