Były (?) już właściciel zielonego Ferrari to postać dobrze znana mieszkańcom Mielna i okolic. W zeszłym roku skarżyli się oni m.in. na to, że helikopter należący do wielkopolskiego biznesmena cały czas lata nad ich głowami, zakłócając tym samym spokój i torpedując próby odpoczynku. Ponadto, przedsiębiorca wszędzie ma się poruszać z ochroną, co stawia całą kradzież w jeszcze bardziej zagadkowym świetle – skoro właściciel i jego mienie było tak dobrze zabezpieczone, to w jaki sposób doszło do kradzieży?

Cytowani przez „GW” poznańscy policjanci specjalizujący się w tropieniu zaginionych aut mają na temat zaginięcia Ferrari kilka swoich hipotez (tyle że to nie oni, a ich koszalińscy koledzy będą prowadzić tę sprawę). Po pierwsze: kradzież na części. Logiczne, bo większość samochodów kradzionych w Polsce jest potem rozbierana. Słaby punkt – samochody Ferrari mają być tak zabezpieczone, by zamontowanie części pochodzącej z nielegalnego demontażu w innym egzemplarzu Ferrari okazało się niemożliwe bez zastosowania specjalistycznego sprzętu, do którego dostęp mają mieć tylko autoryzowane serwisy włoskiej marki. Cóż, może i tak, ale dla złodziei specjalizujących się w kradzieżach tego typu chyba nie ma rzeczy niemożliwych – przypuszczamy, że skoro już porwali się na ten egzemplarz, to musieli mieć dokładne zamówienie. A osoba, do której koniec końców części trafią, będzie już wiedziała co z nimi zrobić.

Po drugie – kradzież w całości z myślą o wywiezieniu samochodu na Wschód. Temat trudny, ale wykonalny, choć tu potrzebny byłby np. kontener, w którym taki łup dałoby się ukryć. W internecie nie brakuje też doniesień o tym, że auto było już widziane w innych częściach Polski, m.in. w Gdańsku i okolicach Ostródy.

Ostatnia z hipotez mówi o tym, że warte ok. 1,5 miliona zł Ferrari zniknęło, bo ktoś zamierza w ten sposób wyłudzić odszkodowanie od ubezpieczyciela...