- W 2019 roku zginęło na polskich drogach 2909 osób – o 78 więcej niż w roku 2017 i o 47 osób więcej niż w roku 2018
- Rannych w wypadkach drogowych w 2019 roku zostało 35 477 osób – w tym 10 633 ciężko
- W 2019 roku zgłoszono policji 455 454 kolizje drogowe. Odnotowano też ponad 30 tys. wypadków
„Szanowna Redakcjo,
Wróciłem właśnie z podróży samochodem do Chorwacji, podczas której zrobiłem cztery tysiące kilometrów, z czego większość wypada, naturalnie, poza granicami Polski. Większość tej trasy upłynęła bezstresowo, do czasu, gdy na czeskiej autostradzie zaroiło się od samochodów z polskimi tablicami. Po raz kolejny, wsiadając do samochodu, odczuwam nieustanny stres i lęk: czy w ogóle wrócę do domu? Brawura, lekceważenie prawa, nadmierna prędkość – to nie są puste frazesy z policyjnej broszury dla przedszkolaków, a nasza smutna codzienność. Nie pomagają również artykuły takie, jak polemika p. Warzechy z p. Zboralskim z zeszłego roku, w której broni on, śladem większości polskich kierowców, chamstwa i buty, które obserwujemy codziennie. Co chwilę widzimy medialne doniesienia o mechanikach, którzy rozbijają drogie samochody klientów.
PIraci drogowi groźniejsi od terrorystów
W zeszłym tylko roku, 2,9 tys. osób zginęło, a ponad 35 tys. zostało rannych. Jest to niemal 20 razy więcej ofiar, niż zginęło w szczytowym, 2015 roku, w zamachach terrorystycznych w całej Unii Europejskiej. To nie bierze się z sufitu – statystyki śmiertelności systematycznie rosną od czasu, gdy z początkiem 2016 roku odebrano fotoradary strażom miejskim i gminnym, uginając się pod wpływem społecznej presji. Faktem jest, że gminy wykorzystywały te uprawnienia do uzupełniania swoich budżetów, ale płacili i tak jedynie ci, którzy przekraczali prędkość. Tak więc, pod płaszczykiem ochrony portfeli kierowców przed „chciwymi samorządami” wróciliśmy do powszechnej akceptacji drogowego cwaniactwa. Kolejnym punktem, który wymaga uwagi, są radary obsługiwane przez GITD – ściągalność z tych urządzeń wynosi żałosne 45 proc., a system mający zautomatyzować wystawianie mandatów nadmiernie ten proces skomplikował. Liczba stacjonarnych radarów również została zredukowana. Z powodzeniem funkcjonują strony typu „Anuluj mandat”, które bez żenady zrzeszają różnych cwaniaków (celowo pomijam tych faktycznie ukaranych niezgodnie z prawem), którzy zwyczajnie nie mają zamiaru zastosować się do kar. Wreszcie dochodzimy do funkcjonariuszy policji w terenie. Rozumiem naturalnie braki kadrowe, oczywistym jest, że policja nie może być wszędzie, niemniej ostatni raz policjanta z „suszarką” widziałem tak dawno, że autentycznie nie pamiętam, kiedy to dokładnie było. Z drugiej strony nagrywanie piratów niczego nie daje – gdy raz „uprzejmie doniosłem” na uroczy zbiór wykroczeń (omijanie pojazdu na skrzyżowaniu z lewej strony, wymuszenie pierwszeństwa, zahamowanie bez powodu na środku jezdni, a następnie przejazd na czerwonym świetle), dopiero po pół roku od zgłoszenia sam musiałem wyciągnąć od warszawskiej drogówki informację, jak zakończyło się postępowanie, bo żadnej odpowiedzi nikt nie raczył mi przekazać. Postępowanie zakończyło się równie uroczo, jak cała ta sytuacja – mandatem w wysokości 100 złotych, podczas gdy taryfikator sumuje te cztery wykroczenia w widełkach 1500-1800 złotych.
Dochodzi do tego powszechne lekceważenie ograniczeń prędkości. Oczywiście, nie jestem święty, i nie mam zamiaru nikogo strofować za +10 w zabudowanym poprowadzonym w szczerym polu, czy +20 na autostradzie w dobrych warunkach – samemu mi się zdarza nieco nagiąć przepisy. Jednak podam tu przykład: w mojej miejscowości postawiono sygnalizator zmieniający światło na czerwone przy przekroczeniu prędkości o 20 km/h – jest to miejsce koło szkoły, kościoła i sklepu, gdzie ograniczenie wynosi 40 km/h. Wystarczy krótki spacer w tej okolicy w godzinach szczytu, aby zaobserwować co najmniej kilkukrotną zmianę sygnału – połowa kierowców ją ignoruje, reszta na ostatnią chwilę gwałtownie hamuje, żeby uniknąć zaparkowania komuś w bagażniku. W tym miejscu samochód potrącił moją babcię, gdy schodziła z pasów.
NIewielka oszczędność czasu...
Tylko wczoraj, jadąc przez wioski, byłem czterokrotnie wyprzedzany przez ludzi, którzy za chwilę skręcali w boczne uliczki! Dla dosłownie 20 sekund oszczędności zachowujemy się jak kompletni idioci! Widziałem również sytuację, w której facet wyprzedził „elkę” tuz przed światłami, żeby stanąć na tych światłach przed nią. Wyprzedzał mnie również przemiły pan, który koniecznie musiał wjechać do miasta trzy minuty przede mną, przy okazji o mały włos nie uderzył czołowo w rowerzystę.
Na autostradach standardem jest poganianie światłami i jazda na zderzaku przy 170 km/h. Złośliwe hamowanie i zajeżdżanie drogi przy tych prędkościach to również przykra norma. Prawnie dozwolone jest wyprzedzanie z prawej strony na trasach szybkiego ruchu. Nikt natomiast nie chce wziąć na siebie odpowiedzialności za to, co się dzieje – w sprawach o zabójstwa drogowe zapadają kuriozalne wyroki jak ten z lipca, gdzie sąd w Gostyniu za zabójstwo na pasach skazał mordercę pędzącego niemal 130 km/h w terenie zabudowanym na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu na trzy lata. Każda próba uregulowania tego bałaganu kończy się lamentem o „kolejny zamach na wolność kierowców” czy wytykaniem bezmyślnego zachowania innym uczestnikom ruchu.
Po ostatniej głośnej sprawie, gdzie pędzący kierowca zabił w Warszawie ojca prowadzącego dziecko po pasach, rząd obiecał walkę z piractwem na drogach w formie kolejnego pakietu zmian przepisów. Pomijając fakt, że pandemia jest kolejnym wygodnym pretekstem do odroczenia zmian, chciałbym zadać pytanie: co, zdaniem rządzących, mają dać kolejne nowelizacje, skoro realnie nie istnieje żadna siła, która przymusi kierowców do respektowania tego prawa? W jaki sposób chcemy egzekwować przepisową jazdę, skoro nikomu na tym nie zależy?
...i niepotrzebne czasem ograniczenia
Inną sprawą jest stawianie bzdurnych ograniczeń prędkości i bałagan w oznakowaniu. Sytuacja, w której drogowcy postawili „60” na trzypasmowym wlocie S8 do Warszawy, który był praktycznie gotowy, poza drobnymi wykończeniami, zakrawa na smutny żart. To ograniczenie stało tam przez kilka miesięcy na dystansie prawie trzydziestu kilometrów!
Odnoszę wrażenie, że Polacy przede wszystkim nie rozumieją, że taka jazda niczego nam nie daje. Mamy zszargane nerwy, szybciej zużywające się samochody, więcej przepalonego paliwa, w efekcie ogromne zmęczenie, a oszczędności na czasie są nikłe. Jak mówiłem, nie jestem święty i musiałem nieco dojrzeć do przepisowej jazdy po Polsce (co łatwe nie jest, gdy wszyscy wokół pędzą na złamanie karku), daje mi to jednak pewną perspektywę, która mówi wprost: jadąc przepisowo, dojadę na drugi koniec Polski z maksymalnie 30 minutami „straty”. Wspomnianą trasę z Chorwacji pokonałem w równe 12 godzin, gdy GPS wskazywał, że zajmie to 40 minut więcej. Jadąc gdziekolwiek, bywa, że po trzy razy doganiam ludzi, którzy wyprzedzali mnie 20 kilometrów wcześniej. Nie jest istotne, że punktowo będziesz jechać 130 i wyprzedzisz siedem samochodów, bo w najbliższej wiosce i tak wszyscy razem utkniemy w korku do ronda. Czy to naprawdę warto, aby dla niewielkiej oszczędności zachowywać się tak bezmyślnie? Dlaczego na co dzień mili, troskliwi, rozumni i wrażliwi ludzie, po wejściu do auta zamieniają się w bezmyślnych buraków? Ilu jeszcze ludzi musi zginąć, żebyśmy w końcu przejrzeli na oczy? Którego polityka dziecko musi zginąć na pasach, żeby w końcu rząd wziął się za ochronę nas przed nami samymi?
Ogarnijmy się w końcu. Cwaniactwo na drodze niczego nie daje.”
Od redakcji: prosimy o komentarze