- Zawód Steve'a Jenny'ego to z pewnością marzenie każdego "petrolheada". Kto nie chciałby dostawać pieniędzy za wycieczki autami Bugatti?
- W ramach obowiązków Jenny musi pokonać każdym Bugatti co najmniej 350 km. Przejechanie pętli testowej wokół Molsheim zajmuje mu zazwyczaj pięć godzin
- To od tego człowieka zależy, czy samochód jest już ukończony i może trafić do klienta. Gdy coś mu się nie podoba, auto wraca do zakładu na poprawki
- Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onetu
Mówi się, że jeśli kochasz swoją pracę, to nie przepracujesz ani jednego dnia. Ale czy to, co robi zawodowo Steve Jenny, w ogóle można nazwać pracą? Bez niego Bugatti nie byłoby tą samą marką, którą jest dzisiaj, to bowiem najbardziej doświadczony kierowca testowy i to do niego należy ostatnie słowo przed wydaniem samochodu klientowi.
Ekstremalna przedsprzedażowa kontrola jakości w Bugatti
Francuzi chwalą się, że żaden producent nie daje takiego wycisku swoim samochodom, jak oni. Oczywiście, nie mają tu na myśli ekstremalnych testów prototypów, tylko inspekcję przeprowadzaną w każdym egzemplarzu produkcyjnym, który opuszcza bramy zakładu w Molsheim. Która inna marka wysyła swoje auta na ponad 350-kilometrową pętlę z człowiekiem mającym za zadanie sprawdzić, czy wóz na pewno osiąga katalogowe 380 km/h i rozpędza się od 0 do 100 km/h w 2,4 s?
Wnikliwa procedura testowa Bugatti przeprowadzana jest na różnych drogach i nawierzchniach – od brukowanych uliczek w wybudowanym w średniowieczu miasteczku Obernai, przez kręte górskie drogi i alzacki szlak winny (Route des Vins d’Alsace) po autostrady wokół siedziby marki.
Najtrudniejsze testy Steve Jenny wykonuje jednak na terenie zamkniętego lotniska. W takich warunkach sprawdza, czy fabryczne osiągi mają pokrycie w rzeczywistości i ocenia stabilność samochodu w dynamicznie pokonywanym slalomie lub podczas zainscenizowanej nagłej zmianie pasa ruchu na autostradzie. Ach, nie zapominajmy o hamowaniu awaryjnym z bardzo dużej prędkości!
Steve Jenny zna wszystkie modele Bugatti na wylot
Wszystkie wymagające próby przeprowadza jeden człowiek. Przez 18 lat Steve Jenny pokonał ponad 350 tys. km za kierownicą najróżniejszych Bugatti, także tych wyprodukowanych w zaledwie jednym egzemplarzu (np. La Voiture Noire) i – co tu dużo mówić – po prostu ma do tego dryg.
Zna się nie tylko na jeździe, ale też ocenie ręcznie składanej kabiny. Jest w stanie wychwycić najdrobniejszy szelest powietrza opływającego nadwozie czy skrzek skóry na fotelu, a nawet zbyt szorstki w dotyku materiał na desce rozdzielczej lub za twarde kliknięcie przycisku na konsoli. Wszystko, co mu się nie spodoba, jest poddawane dyskusji i najczęściej poprawiane w manufakturze.
"Jeśli napotkamy jakiekolwiek problemy, nie damy się omotać terminom ani harmonogramowi. Samochód nie zostanie dostarczony, dopóki nie będziemy pewni, że jest doskonały w każdym calu. To jest to, co zdefiniowało markę Bugatti i tego oczekują nasi klienci" – tłumaczy.
Martwicie się, że warte miliony euro hiperauta zużywają się w trakcie takich testów? Przed wyjazdem na pętlę testową wokół Molsheim samochody mają zabezpieczane karoserie i elementy wnętrza, takie jak fotele. Jazda trwa około pięciu godzin, a zaraz po niej wymieniany jest filtr w skrzyni biegów. Dopiero na tym etapie na piasty są zakładane właściwe koła. A że klient odbiera nowe auto z "nabitym" przebiegiem? Taki jest koszt perfekcji!