Jedziemy w góry, ale nie będziemy tam szukać legendarnego człowieka śniegu – zabieramy swoje Yeti. Wybieramy się do prowadzonej przez Łukasza i Kaśkę Zającówki nie po to, żeby odpocząć, tylko do pracy. Chcemy się przekonać, czy popularny SUV sprawdzi się w roli samochodu do wszystkiego. Zobaczcie, jak wygląda wypoczynek w górach od kuchni.
Już na dzień dobry góry przywitały nas surowo – ich szczyty były schowane za zasłoną kłębiących się ołowianych chmur. Mało optymistyczny widok. Paszków leży w strefie Parku Krajobrazowego Gór Bystrzyckich, cztery kilometry od granic Polanicy-Zdroju. Jadąc z niej w kierunku Bystrzycy Kłodzkiej, po kilku kilometrach skręcamy w prawo, kolejne dwa kilometry kiepską drogą asfaltową i znów w prawo, tym razem na trakt szutrowo-kamienisty. Zostało nam 900 metrów. Mijamy „Dom na końcu świata”. Kiedy widzimy wysoki wiatrak, jesteśmy prawie na miejscu. Metalowa konstrukcja, podobnie jak wiele odmian drzew owocowych, eksperymentalna uprawa ziół oraz szklarnia przy budynku to pozostałości po rolniczym ośrodku badawczym, który kiedyś mieścił się w tym miejscu.
„Dobrze, że przyjechaliście, jest parę rzeczy do zrobienia, a Łukasz zabrał przyczepę i pojechał z motocyklami w Bieszczady, żeby wytyczać trasę kolejnego rajdu motocyklowego”. Łukasza nie ma, ale Kaśka to twarda babka, nie czeka z założonymi rękami, tylko bierze pod pachę dwuipółletniego Olka i robi, co trzeba. „Tym dzisiaj jeździmy? Biała, ładna, ale jeszcze tylko przez chwilę” – mówi, śmiejąc się. Faktycznie, biała Škoda Yeti z czarnym dachem prezentuje się nieźle, ale już za moment to się zmieni. Tu nie ma sentymentów, auto jest narzędziem pracy, nie ozdobą. Kaśka wsiada za kierownicę i pogania nas. Zaczynamy od tej przyjemniejszej, można powiedzieć relaksującej strony – jedziemy na grzyby.
Skoro mieszkają w takim miejscu, trzeba wykorzystać to, co daje natura. Zjeżdżamy z szutrówki prosto między drzewa na wyboiste coś, co podobno jest drogą. Wierzę na słowo, bo pod warstwą mokrych liści kompletnie jej nie widać. Pada dopiero od kilku dni, więc na większe zbiory trzeba jeszcze poczekać, ale kilka okazów ląduje w koszyku. Wracamy na skróty, Škoda powinna sobie poradzić, chociaż pod koniec może być trudno, bo jest tam sporo błota. Krótsza droga okazuje się… łąką. Jedziemy jej skrajem, wzdłuż linii drzew, gdzie czeka nas niespodzianka. Dziki zryły ziemię, więc pojawiło się dodatkowe urozmaicenie. Faktycznie, na ostatnim odcinku Yeti jedzie trochę bokiem, trochę przodem – szosowe opony nie polubiły się z grząską, namokniętą ziemią połączoną z mokrą trawą. Ale wyjechało.
Zaczęło się całkiem przyjemnie, nawet trochę się zrelaksowaliśmy, niestety szybko okazało się, że to tylko rozgrzewka. Mamy przełom września i października, a pogoda średnia – od kilku dni pada, jest szaro i zimno, termometr przywitał nas 4 stopniami Celsjusza, a jeszcze dwa tygodnie temu było powyżej 20 kresek. Do tego jest środek tygodnia, dlatego w Zającówce panuje cisza. „To pora na prace, na które nie ma czasu w sezonie: remonty, naprawy. Kiedy są goście, pracujemy od świtu do nocy, biegamy między nimi, zakupami, przygotowaniami i kuchnią”– mówi Kaśka. W kuchni Yeti faktycznie mógłby się nie sprawdzić, ale skoro jest trochę pracy wokół gospodarstwa, to teraz z pewnością się przyda. Nasz plan zawierał jeszcze między innymi zrobienie zapasów w sklepie, przywiezienie siana do paśnika, zwiezienie drewna – wszystkie te pozornie proste rzeczy wymagają czasu i siły.
W wybudowanym w 1937 roku budynku Zającówki początkowo mieściła się szkoła, po wojnie ośrodek szkoleniowy. Chociaż kilka lat temu przeszedł remont, to jednak zawsze jest coś do zrobienia i trzeba nauczyć się wielu fachów. Najtrudniejsze były początki, kiedy trzeba było przygotować budynek i otoczenie: nie tylko wyremontować i posprzątać, ale też naprawić wiele rzeczy, „uzdatnić” ogród, parking, zadbać o oznaczenie dojazdu. W sezonie gospodarze pracują od rana do nocy, siedem dni w tygodniu.
Zającówka jest oddalona od ludzi i sklepów, więc bez niezawodnego samochodu nie ma tutaj szans na funkcjonowanie. A bez napędu na wszystkie koła gospodarze nie poradziliby sobie zimą. Prowadzący do nich kilometrowy odcinek szutrowy chyba nigdy nie widział pługu śnieżnego. Kiedy w nocy napada półmetrowa warstwa białego puchu, rano – zanim zjawią się goście – trzeba udrożnić dojazd. Łukasz opracował na to patent. Małym, ręcznym pługiem z silnikiem zajęłoby mu to pół dnia albo dłużej. Dlatego wsiada do samochodu z napędem na cztery koła i kilkakrotnie przejeżdża drogę w dół i pod górę. Z dużą prędkością, bo czasem spadnie tyle śniegu, że przód samochodu musi przyjąć na siebie zadania pługu.
Wieczorem siadamy w jadalni przy kominku. Kaśka może nareszcie poświęcić całą uwagę synowi, więc staramy się im nie przeszkadzać. Jeżeli dalej marzysz o tym, żeby rzucić wszystko, wyjechać w jakieś dalekie miejsce i otworzyć tam pensjonat, zastanów się dobrze. Romantyczne wizje, jakie znasz z małego ekranu, są filmową fikcją. To ciężka robota wymagająca siły – zarówno fizycznej, jak i charakteru. Twardzi muszą być zarówno ludzie, jak i maszyny.