- Ostatnio handlarze maskują duże uszkodzenia karoserii, wstępnie naprawiając auto - tak aby wyglądało na lekko uszkodzone
- Handel rozbitkami kwitnie
- Zadowoleni są niemal wszyscy: zagraniczni handlarze i ubezpieczyciele (także krajowi), bo pozbywają się złomu – i to za pieniądze
Ja mogę sprzedać Panu tę maskę, lampę i zderzak (do Suzuki Grand Vitary – red.), ale – jeśli wolno się ciekawić – czy to ma być do tej Vitary, która stoi pod Berlinem? – spytał handlarz używanymi częściami kolegę redaktora, który wyszukał w niemieckim komisie kosmetycznie „trafione” Suzuki w dobrej cenie. Planował kupić ten samochód i naprawić, potrzebował więc używanych części, najlepiej w pasującym kolorze. – No... powiedzmy – odpowiedział ostrożnie kolega, a głos po drugiej stronie się roześmiał: – Szkoda, że nie widział Pan jej miesiąc temu – była o metr krótsza!
Dziś po rozbite, a jeszcze nienaprawione samochody, nie trzeba jeździć tak daleko – handel nimi kwitnie w Polsce. Wraki skupowane na aukcjach ubezpieczeniowych są oferowane zarówno przez profesjonalnych importerów, jak i handlarzy działających na czarno. Wiele tych ofert łączy jedno: są to auta znacznie bardziej uszkodzone, niż się wydaje. Wiele z nich jest już „częściowo naprawionych”, choć lepiej chyba powiedzieć, że są „podprostowane” albo „przypudrowane”, żeby wyglądały na mniej rozbite, niż są w istocie. Ostatecznie ktoś te samochody kupuje, naprawia i sprzedaje, a ktoś potem znów kupuje i jeździ.
Interes prowadzi się komfortowo. Nie trzeba łgać, że samochód bezwypadkowy – wystarczy lakoniczny opis: „Auto czyste, zadbane, uszkodzone jak na zdjęciu”. Czasem zdarzają się i dopiski mówiące o tym, że przed wypadkiem dany pojazd był... bezwypadkowy. Wydaje się zabawne, ale może mieć znaczenie – im mniej powtórnie lakierowanych elementów, tym większy sens odbudowy. Pierwsze zdjęcie w ogłoszeniu – jeśli samochód jest uderzony przodem – zawsze pokazuje auto od tyłu; jeśli rozbity jest tył, na fotce widać przód auta.
Przypadek pierwszy: wstępnie podprostowany
Na placu w Rykach (woj. lubelskie) rozbitych aut jest ponad setka. Udajemy zawodowców szukających rozbitków do naprawy, na których da się trochę „przyciąć”. Jeszcze w Warszawie spodobał nam się Mercedes klasy C, w którym na oko trzeba wymienić: maskę, zderzak, błotnik i reflektor, może przednie prawe drzwi, może trochę plastików. Niestety, odpaliły poduszki, ale koło – przyglądamy się zdjęciom – stoi z grubsza prosto. Takie samo auto, ale nieuszkodzone, jest warte 48-55 tys. zł. Ten egzemplarz wystawiono za niecałe 20 tys.
Liczymy: naprawi się na używanych częściach za drugie 20, a że jest uszkodzony powierzchownie, to pozostanie bezwypadkowy. Tymczasem stoimy przed tym samochodem na placu i zastanawiamy się, z której strony dostał, że jest aż tak zmasakrowany. Błotnik niby na swoim miejscu, choć ze zderzakiem trzyma się na tzw. trytytkę, koło stoi prosto, a za kołem.... długo, długo nic. Podłużnica sprasowana, niemal wyrwana wraz z otaczającymi ją elementami, chłodnica zgięta, wiszą kable.
Sympatyczny sprzedawca tłumaczy, że wahacz, owszem, został wymieniony, dlatego koło stoi prosto, ale nie po to, żeby coś tu ukrywać, przecież wszystko widać, tylko po to żeby dało się przetaczać. Sprzedawca zgadza się, że raczej trzeba przespawać całą „ćwiartkę”. Wstępnie liczymy: zderzak z przyległościami, maska, błotnik, chłodnice, airbagi z osprzętem, deska rozdzielcza, szyba, podłużnica (ćwiartka), Bóg jeden wie, co jeszcze do wymiany. Jak tu się zmieścić w założonym budżecie?
Przypadek drugi: trafiony, ale czy tylko raz?
O wiele bardziej obiecująco wygląda 5-letni Mercedes klasy A z dieslem pod maską – ładny kolor, tapicerka. Zachęcająco prezentuje się na zdjęciach w ogłoszeniu i nieźle na placu. To droższa opcja (42 900 zł) niż oglądana wcześniej klasa C, ale i bardziej poszukiwany towar. Owszem, w miejscu lewego reflektora jest dziura, ale może wystarczy klasyczny zestaw powypadkowy: lampa, zderzak, błotnik, maska, airbagi, deska rozdzielcza? Już prawie przeszliśmy do negocjacji ze sprzedawcą, gdy naszą uwagę zwróciły charakterystyczne fałdy, pęknięcia na błotniku: ktoś go wyciągał.
Przyglądamy się śrubom: odkręcane bez dbałości o estetykę, a jakże! Zastanawia nas, czemu panoramiczny szklany dach odstaje od przedniej części dachu o centymetr? Lewa tylna lampa jest jakby wciśnięta do środka, zdradza ją fatalnie wyglądające, choć oryginalne zagięcie blachy na klapie, którego normalnie nie widać. Okazuje się też, że i klapka wlewu paliwa nie licuje się z błotnikiem. Podsumujmy: rozbity przód (w warunkach polowych nie da się stwierdzić, jak mocno), wypalone poduszki, popękana szyba, odstający szyberdach, przesunięty tylny zderzak, mijające się elementy nadwozia... Kupujecie?
Przypadek trzeci: Laguna naprawiona... prawie
Z zadumy nad losem Mercedesa wyrywa nas młody sprzedawca, próbujący opchnąć lekko uderzoną Lagunę coupé. Handlarz prosi, żeby przy klientach przemierzyć Lagunę czujnikiem, chce pokazać, że samochód jest niemalowany. Nie wzbudzamy podejrzeń, tu wielu ludzi robi zdjęcia dokumentujące uszkodzenia aut, liczy koszty.
Podchodzimy do Laguny – maska tylko lekko odstaje, silnik pracuje. Pomiędzy zderzakiem a chłodnicą walają się jakieś plastiki, ale auto sprawia dobre wrażenie. Świeci się kontrolka airbagów (zdjęcia w ogłoszeniu są jednak zrobione tak, by nie było jej widać (przypadek?), od słowa do słowa wychodzi, że już wymieniono kokpit. Ktoś zainwestował pieniądze, uruchomił auto, a zostawił potłuczoną szybę i pogięte blachy – uwierzycie?
Przypadek czwarty: Golf prawie nowy, a przecież jak stary
Sympatyczny handlarz spod Skarżyska-Kamiennej chyba trochę „wtopił”. Niby zrobił wszystko zgodnie ze sztuką, czyli wynalazł na kanadyjskiej aukcji uderzonego przodem VW Golfa VII 1.8 TSI z minimalnym przebiegiem, sprowadził go do Polski z myślą o naprawie, zapłacił cło – na zdjęciach z aukcji szkoda wydaje się niegroźna. Niestety, Golf był już wcześniej w Kanadzie malowany.
I nie byłoby w tym w sumie nic złego, gdyby nie to, że naprawę wykonano jakby... sprejem. Niemal na całym nadwoziu rysy, zmatowiały lakier, wnętrze jak na 30 tys. km zaskakująco zmęczone. Mieliśmy go naprawiać, ale jest tyle roboty, niech ktoś go weźmie i sobie zarobi. Widać, że „lekko uszkodzony” pojazd może zaskoczyć nawet profesjonalistę.
Przypadek piąty: malowany Passat „na Niemca”
Sprzedający z Kowalówki pod Radomiem niby przedstawia się jako osoba prywatna, ale pod jego domem stoją lawety i co najmniej kilka samochodów z wyglądającymi na podrobione (tzw. komisowe) tablicami z Niemiec. Niektóre pojazdy są już po naprawie, inne – tak jak interesujący nas Passat B7 – dopiero na nią czekają. Czemu handlarz niektóre auta remontuje, a inne sprzedaje „z uszkodzeniami widocznymi na zdjęciach”?
Brak czasu czy może szkoda okazała się poważniejsza, niż początkowo zakładał? O tym przekona się dopiero ktoś, kto stanie się szczęśliwym nabywcą rzeczonego „paska”. A sam samochód? Gdy przyjeżdżamy, silnik jest już odpalony, ale pod maską brakuje... akumulatora. Doceniamy ten trud – silnik pracuje dla nas, możemy posłuchać melodyjnego klekotu diesla 2.0 TDI, tyle że dla alternatora to „masakra”.
Zabieramy się do oględzin – auto naprawdę nie wygląda źle. Co prawda, brakuje lewej lampy, połamany jest zderzak i nie ma przedniego błotnika, jednak np. podłużnice są proste, pod maską dużych szkód nie widać. W oczy od razu rzuca się korozja – brązowy nalot stwierdziliśmy m.in. na podłużnicy i zawiasie lewych drzwi. Cóż, Passat już jakiś czas od kolizji musiał stać pod chmurką. Czyżby więc okazja? Nie do końca – wyjmujemy miernik i badamy powłokę lakierniczą.
Szybko wychodzi na jaw, że cały bok był malowany, co w połączeniu z ewentualną naprawą bieżących szkód sprawi, że elementy malowane fabrycznie będą w tym aucie w mniejszości. Dziś, w czasach gdy coraz więcej kupujących ma przy sobie miernik lakieru, to już niemal dyskwalifikacja, zwłaszcza przy tej cenie: 29,8 tys. zł za samochód w tym stanie (rocznik 2011) to stanowczo za dużo. Uczciwa naprawa uszkodzeń pochłonie z pewnością co najmniej 10-12 tys. zł, a jeszcze musi być miejsce na zarobek...
Naszym zdaniem
Handel rozbitkami kwitnie. Zadowoleni są niemal wszyscy: zagraniczni handlarze i ubezpieczyciele (także krajowi), bo pozbywają się złomu – i to za pieniądze. Polscy biznesmeni, bo kupując za granicą wraki, mogą liczyć na dobry zarobek. I naprawiacze, bo podprostują auto o drzewo, zapacykują byle czym i też godnie na tym zarobią.
Nie zapominajmy też o handlarzach częściami blacharskimi – zarówno legalnymi zamiennikami z Chin, jak i oryginałami z „różnych źródeł”. Klient końcowy się cieszy, bo tanio kupił Mercedesa (cieszy się przynajmniej do chwili, gdy ktoś zajrzy pod ten samochód). Stan tych aut robi jednak największe wrażenie – to przecież te same pojazdy, które potem stoją w komisach i przy drogach!
A teraz spróbujcie w radomskich komisach ogłaszających się na Otomoto.pl znaleźć auto, które nie jest „bezwypadkowe”. Takie oferty to malejący margines rynku, taki nasz polski yeti.
Internauci trzymają rękę na pulsie, co trochę utrudnia handlarzom działalność. Powyżej zrzut ekranu przedstawiający rozbitego VW Golfa VII – auto w takiej formie zostało sprzedane handlarzowi. Ku zaskoczeniu wszystkich samochód niebawem znów pojawił się w internecie – zapewne ze znacznie wyższą ceną niż pierwotnie i elegancko „przygotowany” do dalszej sprzedaży. Wszystkie najgorsze uszkodzenia zostały profesjonalnie zamaskowane, niemiecki kompakt wygląda tak, jakby tylko delikatnie o coś zahaczył. Tymczasem w rzeczywistości jest to już niemal kupa złomu, wymagająca ogromnych nakładów finansowych od kogoś, kto zechce ją porządnie wyremontować.
Zachęcające ogłoszenie. Podobnie wyglądają auta za granicą – początkujący są gotowi kupić je w ciemno!
Typowy przypadek: ten Mercedes klasy C (rocznik 2010, stan licznika 223 tys. km, cena 19 900 zł) wygląda na powierzchownie uszkodzony. Widać, że połamał się zderzak, pogięły się błotnik, maska i grill, nie ma reflektora – to tyle. W rzeczywistości obiekt, z którym zderzył się ten samochód, zatrzymał się na silniku, po drodze wyrywając koło, miażdżąc podłużnicę i wyrywając różne elementy. Oficjalna wersja: wahacz jest wymieniony, żeby auto można było przetaczać. Z racji na zużycie samochodu już przed wypadkiem jego naprawa nie ma sensu – trzeba przecież wymienić całą „ćwiartkę” i zmieścić się w budżecie rzędu 20 000 zł! Nie bójcie się jednak o nabywcę: samochód naprawi i sprzeda jako bezwypadkowy albo tylko delikatnie uderzony przodem.
Błotnik: charakterystyczne pęknięcia zdradzają „wyciąganie”. Zderzak umocowano do błotnika opaskami z tworzywa.
Deskę rozdzielczą trzeba wymienić, choć są tacy, co... szpachlują. Poduszka powietrzna? Nie wiadomo, co dla końcowego użytkownika lepsze: całkowity jej brak czy też część używana, która i tak ma małe szanse na to, żeby poprawnie działać.
Podłużnica zmiażdżona, wyrwany wydech. Uszkodzone okablowanie, m.in. od świateł, połamane liczne elementy z tworzywa.
W tym wypadku zapewne ktoś miał pecha: czerwony Golf VII z 2012 r. z małym przebiegiem wydawał się pewnym strzałem, przynajmniej na zdjęciach z ubezpieczalni. Polski handlarz „łyknął” ofertę, ale gdy VW dotarł na miejsce, okazało się, że nie wszystko jest takie, jak być powinno.
Lakier w kilku miejscach naprawiano sprejem, na nadwoziu widać całkiem sporo rys, zaskakująco brudne i podrapane wnętrze. Do planowanych kosztów związanych z odbudową doszło więc kilka nowych kwestii, poza tym handlarz chyba się też trochę zniechęcił i sprzedaje samochód w takim stanie, jak stoi, choć większość innych swoich aut naprawia. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że nikt tu niczego nie ukrywa, nie ma mowy o „ściemach” – na samochód jest wystawiana pełna faktura. Ale i tak... nie warto.
Podłużnice w dobrym stanie, widać, że mocnego „dzwona” nie było. Uderzenie przeszło wyżej.
Brzydko: podrapane plastiki, poplamione fotele – tak wygląda VW Golf po 30 tys. km?
Piękny na zdjęciu, pokazany ze swojej lepszej strony. Zepsuty bardziej niż się wydaje.
Ten samochód – patrząc z przodu – został nieznacznie uszkodzony. Połamany zderzak, pogięte błotnik, maska, popękane plastiki, wystrzelone poduszki – to wszystko. Ale, ale... wprawne oko dostrzeże, że błotnik przesunął się względem śruby mocującej. W wyniku wypadku? Chyba nie tylko, bo na śrubie widać ślad po kluczu. Dalej: okno panoramiczne nie licuje się z dachem, uszkodzone drzwi (spotkały się z błotnikiem), co gorsza, klapka wlewu paliwa nie licuje się z błotnikiem, a tylna lampa jest wciśnięta na kilka milimetrów do bagażnika. O co chodzi?
Otóż wszystko wskazuje na to (nie da się tego potwierdzić na placu), że nadwozie auta jest skręcone, krzywe. To naprawdę szkoda całkowita – wrak, z którego można wyciągnąć parę części. Cena jednak sugeruje, że jeszcze pojeździ.
Airbagi wystrzelone, ale niepocięte, mają swoją wartość. Pozostaje ufać, że nikt nie zechce ich regenerować, pewności brak.
Śruba mocująca błotnik nosi ślady manipulacji. Kiedy, kto i po co ją odkręcał – tego już sprawdzić się nie da. Auto wygląda na „podprostowane”.
Czarne Renault nie było naszym celem numer jeden, ale okazało się, że stoi za nim bardzo ciekawa historia. Na pierwszy rzut oka auto wygląda bowiem na jedynie lekko „trącone”: zagięta maska, połamana kratka wlotu powietrza, prawie żadnych dodatkowych uszkodzeń blacharskich.
Dopiero po otwarciu maski można się zorientować, że działo się tu coś grubszego: w komorze silnika bałagan, walają się jakieś połamane plastiki. W prawym reflektorze luźno latają... żarówki świateł postojowych. Silnik ładnie pracuje – to niewątpliwie zaleta francuskiego auta. Czemu więc znalazło się ono w Polsce, czyżby we Francji nie chciało się nikomu tego zrobić? Odpowiedź czeka w środku: wymieniona deska rozdzielcza, komunikat o usterce airbagów.
A co to za komunikat? Zdjęcie w ogłoszeniu pokazuje co prawda zegary, ale zrobiono je tak, żeby akurat zasłonić informację o błędzie airbagów. Coś podczas wymiany kokpitu poszło nie tak, jak powinno...
Doprowadzenie tego auta do pełnego ładu będzie, wbrew pozorom, trudne – wiele drobnych wad!
Handlarz spod Radomia, notabene przedstawiający się jako sprzedawca prywatny, mówi, że po swoje samochody sam jeździ za granicę. Jeśli tak, to trochę dziwne, że zdecydował się akurat na ten egzemplarz – same uszkodzenia nie są może zbyt mocne i na pewno samochód jeszcze rokuje. Problem polega na tym, że malowana była już wcześniej cała jedna strona, a to oznacza, że potencjalny klient będzie kręcił nosem. Nie da się napisać klasycznego: „przed kolizją – bezwypadkowy”.
Trochę stał: tu rdza, tam... brak akumulatora. Nie przeszkodziło to jednak w uruchomieniu silnika. To jednak zabójstwo dla alternatora, szybko wyłączamy motor.
Co gorsza, samochód przez dłuższy czas stał pod chmurką, zapewne niczym nieprzykryty – stąd ślady korozji m.in. na podłużnicach oraz na zawiasie drzwi. Ciekawostka: silnik odpalono na kable, akumulatora... brak.