Ferrari kontra McLaren – gdy tylko pomyślisz o tych dwóch markach, od razu przeniesiesz się w inne sfery. W przypadku obydwu firm zawsze tak było i nasza para – Ferrari 458 Italia oraz McLaren MP4-12C – dowodzi, że jeszcze długo tak pozostanie. Jazdę tymi supersportowymi samochodami na torze wyścigowym można porównać z odkrywaniem nieba na nowo.

W obydwu bohaterach wyścigową technikę upakowano po sam dach. W Italii zmiana biegów łopatkami przy kierownicy odbywa się w taki sam sposób jak w „służbowym aucie” Fernanda Alonsa, a monokok powstaje w podobnych formach, co bolidy F1. Także Break Steer (patrz: leksykon) z MP4 i wyczynowy dyferencjał z 458 funkcjonują w myśl tych samych zasad, co w samochodach wyścigowych, a małe pokrętła pogarszające trakcję i poprawiające współczynnik dobrej zabawy oraz obrotomierze, które niczym cyklop patrzą na kierowcę z zestawu wskaźników, pasują tu jak ulał.

Na pierwszy rzut oka to Ferrari wygląda agresywniej i bardziej ekstrawagancko. Już sama kierownica z czerwonym pokrętłem do zmiany nastawów silnika i układu jezdnego robi piorunujące wrażenie. A to dopiero początek! Gdy tylko ruszamy, od razu przekonujemy się o bezpośredniości układu – maksymalny skręt z jednej strony w drugą to tylko dwa obroty kierownicy.

Karbonowe hamulce w McLarenie wymagają dopłaty, za to w Ferrari są standardem. „Czarodziejski” dyferencjał tak rozdziela moment obrotowy, że mamy wrażenie całkowitego wykorzystywania produkowanej mocy. Do tego kultura pracy dwusprzęgłowej przekładni – rzadko się zdarza, by zmiana przełożeń odbywała się tak szybko. Jednym ruchem ręki możemy też ustawić charakterystykę amortyzatorów, co na gorszych jakościowo nawierzchniach okazuje się prawdziwym błogosławieństwem.

McLaren to całkowicie inna szkoła. Nie znajdziemy tu w pełni odłączalnego ESP, a adaptacyjne zawieszenie z aktywnymi amortyzatorami „spiętymi” w sieć rozpoznamy dopiero po dłuższej chwili obcowania z autem. Na supergładkich torach wszystko sprawdza się doskonale – systemy bezpieczeństwa w ogóle nie dochodzą do głosu.

Za to gdy wykorzystujemy pełną moc na trochę gorszych nawierzchniach, okazuje się, że elektronika wkracza do gry, choć nikt ją o to nie prosił. Nawet ABS potrafi przyczynić się do kilku dodatkowych siwych włosów na głowie, gdy np. podczas zwalniania najedziemy na pęknięcie asfaltu – droga hamowania może wydłużyć się niemiłosiernie!

Podobne wrażenie daje porównanie jednostek napędowych. Dystyngowany, zimnokrwisty „brytyjczyk” stanowi świetne tło dla krzykliwego i wyczulonego na gaz „włocha”. I wszystko wydawałoby się przesądzone, gdyby nie bezwzględne liczby: to „anglik” jest odrobinę szybszy i dynamiczniejszy, a do tego oszczędniejszy od Ferrari. Może więc jednak wszystko jest kwestią gustu?

PODSUMOWANIE - Włoski temperament czy brytyjski chłód? Wszystko zależy od tego, jacy sami jesteśmy! Gdy porównamy osiągi, oba samochody są do siebie bardzo podobne, ale drogi do uzyskania celu to zupełnie inna bajka. Nie chcemy przez to powiedzieć, że Włosi projektując Italię, improwizowali, a Brytyjczycy skupili się wyłącznie na technice. W każdym z tych pojazdów czuć cząstkę duszy nacji, która stworzyła konkretny bolid.