Suzuki Splash jest na rynku od kilku lat i niedawno przeszedł swój pierwszy delikatny retusz. Kuracja odmładzająca pomogła, bo samochód wygląda bardziej nowocześnie, choć o rewolucji nie ma mowy. Wciąż jest to sympatyczne i niebrzydkie auto do miasta, dzielące kształt karoserii i rozwiązania konstrukcyjne z Oplem Agilą. Suzuki nazywa je nawet minivanem, ale pomijając obecność jednobryłowej sylwetki, wysoko poprowadzonego dachu i ściętego tyłu, jest to określenie na wyrost. Choć owszem, miejsca w środku jest naprawdę dużo, jak na małe miejskie auto.

Splash powstał na bazie większego Swifta, co w tym przypadku jest ogromną i odczuwalną zaletą. Jak wspomniałem, wnętrze oferuje naprawdę sporo przestrzeni. Z przodu nie ma mowy o trącaniu się łokciami z pasażerem, a z tyłu od biedy podróżować mogą nawet trzy dorosłe osoby. Choć oczywiście znacznie wygodniej będzie tam dwóm dorosłym lub trojgu dzieciom. Nieco słabiej na tym tle wypada 178-litrowy bagażnik. Kto chce przewieźć coś więcej niż zakupy czy torbę sportową, musi złożyć tylną kanapę. Wtedy otrzymuje bagażnik jak w dużym kombi. Ale coś za coś - auto stanie się dwuosobowe.

Materiały użyte do wykończenia kabiny są dobrej jakości, jak na tę klasę samochodu. Nic nie skrzypi, a do tego całkiem ładnie się prezentuje. Duży centralnie umieszczony prędkościomierz wygląda nowocześnie i atrakcyjnie, a dodatkowym, ciekawym smaczkiem, jest obrotomierz znajdujący się pod szybą, na szczycie deski rozdzielczej, w centralnym jej miejscu.

Zaletą Suzuki Splasha jest dość bogate wyposażenie standardowe. Testowana przeze mnie wersja 1.0 Club ma nawet manualną klimatyzację i radio z odtwarzaczem CD i MP3 oraz czterema głośnikami, a oprócz tego seryjnie montowany komplet czterech poduszek powietrznych, elektryczne szyby i regulację wysokości obu przednich foteli. To oczywiście przekłada się bezpośrednio na cenę, która na pierwszy rzut oka odstrasza. Ale o tym nieco dalej.

Testowany przeze mnie Splash napędzany był 3-cylindrowym silnikiem o pojemności 1 litra. Kultura pracy trzech cylindrów stoi na wysokim poziomie, ale głównie w środkowym zakresie obrotów. Natomiast sprawne podróżowanie, dające przyjemność z jazdy, wymaga mocnego wkręcania na obroty. Moc 68 KM osiągana przy 6000 obr./min, oraz moment obrotowy sięgający 90 Nm przy 4800 obr./min pozwalają na dynamiczną jazdę po mieście, ale już w trasie silnik znacznie gorzej radzi sobie z rozpędzaniem 1-tonowego "malucha". O ile przy jednej czy dwóch osobach nie jest wcale tak tragicznie, to przy pełnym załadowaniu Splash 1.0 nie nadaje się do wyprzedzania. Chyba że ciągnika rolniczego...

Dużym plusem Suzuki Splasha jest prowadzenie. Precyzyjne i pewne, wręcz przyjemne. Mimo wysokiego nadwozia auto jedzie stabilnie, a pokonywanie zakrętów nie robi na nim większego wrażenia. Nieco problemów sprawia Splashowi jedynie śliska, pokryta śniegiem lub błotem pośniegowym nawierzchnia, na której ten lekki maluch nie czuje się najlepiej. Niska masa sprawia, że samochodem rzuca, a opony mają problem ze znalezieniem właściwego poziomu przyczepności.

Niemniej jednak, podróżując Splashem w trasie, trzeba nastawić się na spokojne pokonywanie kolejnych kilometrów. Wtedy przyjemność z jazdy wzrośnie, a zużycie paliwa znacznie zmaleje. Choć Splash 1.0 rozpędza się zdaniem producenta aż do 160 km/h, to szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie jazdy z taką prędkością. Hałas musi by nie do wytrzymania, a spalanie rośnie w nieprzyzwoite zakresy. Optymalną wydaje się szybkość na poziomie 110-120 km, oczywiście jeśli mówimy o autostradach czy drogach ekspresowych. Hałas jest wówczas na akceptowalnym poziomie, a spalanie mieści się w normie. Szybszej jazdy nie polecam.

A jeśli o zużyciu paliwa mówimy, to zapotrzebowanie tego niedużego motoru na paliwo jest zadowalająco niskie. W trasie wyniki na poziomie 5 litrów na 100 km to standard. W mieście średnio wychodzi około 6 l/100 km, co wciąż jest dobrym rezultatem. Zbiornik paliwa wystarcza średnio na pokonanie 500-600 kilometrów.

Suzuki Splash to dobre, proste auto do miasta i krótkich weekendowych wypadów. Ma ciekawy i oryginalny wygląd, dzięki któremu wyróżnia się na drodze. Dlaczego zatem, mimo tak wielu zalet, rzadko spotykamy Splasha na drogach? Moim zdaniem problemem jest cena. Większość rywali oferuje swoje samochody w niższej cenie podstawowej, co w przypadku Splasha dla wielu potencjalnych klientów wygląda zniechęcająco.

Tak też wynika z przeprowadzonej przeze mnie na potrzeby testu ulicznej sondy. Pytani przeze mnie przechodnie mieli, po obejrzeniu auta z bliska, sami oszacować jego wartość. Rzadko kiedy podawali kwoty przekraczające 35 tys. złotych. Kiedy usłyszeli rzeczywistą cenę, otwierali szeroko oczy mówiąc, że "Pandę czy Citigo można mieć za niecałe 30 tys. złotych…"

Z jednej strony małe Suzuki oferuje niespotykany u rywali poziom wyposażenia standardowego, co poniekąd tłumaczy niemałą cenę. Z drugiej jednak, wydanie zgodnie z aktualnym cennikiem 42 900 zł plus 1700 zł za lakier metalik dla wersji 1.0 Club to dla wielu osób zbyt duży wydatek. W tej cenie można bowiem kupić auto o klasę większe, jak choćby... Swifta. Nie mówiąc już o całym szeregu innych rywali. Nawet niewiele mniejsze Alto jest tańsze o niemal 10 tys. złotych… Może Suzuki powinno pójść drogą konkurentów i zaproponować "golasa" - ubogą wersję standardową, pozbawioną "elektryki", klimatyzacji i radia? Wówczas cennik wyglądałby znacznie bardziej zachęcająco dla przeciętnego klienta, który zamiast spojrzeć na listę wyposażenia i zapoznać się bliżej z autem, poprzestaje na rzucie okiem na cennik.

Tym, którzy zadadzą sobie jednak odrobinę trudu i przeanalizują ofertę, zobaczą, że cena ma swoje uzasadnienie - w bogatym wyposażeniu, dobrym wykonaniu, przestronnym wnętrzu i atrakcyjnym nadwoziu, a nade wszystko wyróżniających się w tej klasie właściwościach jezdnych. A wtedy pozostaje się jeszcze potargować ze sprzedawcą i spróbować nieco zbić cenę lub wywalczyć dodatkowe gratisy.