Kupić dobry używany samochód za kilka tysięcy złotych – czy to w ogóle możliwe? W teorii tak, w praktyce bywa już bardzo różnie.Zresztą postanowiliśmy przekonać się o tym na własnej skórze i wytypowaliśmy losowo kilka ogłoszeń, po czym sprawdziliśmy je szczegółowo. Wyniki naszych poszukiwań są bardzo ciekawe.
Założenia, jakimi kierowaliśmy się podczas „polowania”, były następujące: interesowały nas auta w miarę proste, w dobrym stanie technicznym (oczywiście, według zapewnień sprzedającego) i z różnych klas. Nie ograniczaliśmy się tylko do ofert komisowych, udaliśmy się także do sprzedawców prywatnych oraz komisów przydilerskich. W kręgu zainteresowań znalazły się pojazdy zarówno świeżo sprowadzone, jak i pochodzące z polskich salonów. Wszystko po to, aby jak najdokładniej prześwietlić rynek samochodów używanych, za które trzeba zapłacić kilka, lecz nie więcej niż 10 tysięcy złotych.
Wertując ogłoszenia zamieszczone w internecie, bardzo szybko doszliśmy do wniosku, że znalezienie pojazdu wartego uwagi, który rokuje na przyszłość i kosztuje od 2 do 5 tys. zł, graniczy z cudem. Znacznie większe możliwości daje przedział 5-10 tys. zł, choć nawet za takie pieniądze nie należy spodziewać się wiele. Jeśli ktoś liczy na to, że za 8-9 tys. zł od ręki kupi auto w zadowalającym stanie, które będzie tanie i w miarę bezproblemowe w eksploatacji, to zapewniamy, że prawie na pewno się przeliczy.
Z naszych rozmów ze sprzedającymi wynika, że opis w ogłoszeniu i rozmowa telefoniczna tworzą obraz idealnego auta z niewiarygodnie małym przebiegiem (co ciekawe, rzadko przekracza 200 tys. km), które przeżyje nie tylko nas, lecz także nasze dzieci. Rzeczywistość okazuje się jednak inna. Owszem, nie jest to regułą, bo nawet my trafiliśmy na sprzedających, którzy grali w otwarte karty, ale zdarza się tak rzadko – radzimy więc zachować ostrożność!
Rozmowa przez telefon przebiega miło i prawie zawsze kończy się zapewnieniem: „Za tę cenę nie znajdzie pan lepszego auta. Zapraszam, bo naprawdę warto!”. Tego typu gadkę szmatkę najczęściej (co nie oznacza, że zawsze!) stosują osoby importujące tanie auta z Zachodu. Przeważnie są to pojazdy bardzo wysłużone, z abstrakcyjnym przebiegiem (oczywiście, przed sprzedażą licznik jest cofany), po większej bądź mniejszej kolizji – takie wrażenie sprawiało np. opisywane Volvo V40. Takich aut, jak i sprzedawców należy obawiać się najbardziej.
Jeśli chodzi o komisy, to mieliśmy wrażenie, że cztery kółka za kilka tysięcy złotych są traktowane przez komisantów po macoszemu. Stoją gdzieś w kącie, ich lakier nie lśni tak, jak w przypadku droższych, bardziej chodliwych pojazdów, a sprzedający wykazują chęć do negocjacji cenowych – kilku przyznało, że przyjęli samochody w rozliczeniu i chcą się ich pozbyć z placu. Zdarza się, że w przypadku takich aut można trafić na egzemplarz od pierwszego właściciela, z polskiego salonu, który owszem, często jest niedoinwestowany i zaniedbany, ale za to może służyć jako solidna baza do ewentualnych zabiegów naprawczych, po których będzie jeździć stosunkowo bezawaryjnie – przykład Primery.
Jak wynika z naszego śledztwa, auto za kilka tysięcy złotych w przyzwoitym stanie najlepiej kupić od osób prywatnych (uwaga, coraz częściej w ten sposób ogłaszają się handlarze!), eksploatujących je od nowości. Owszem, takie samochody kosztują nieco więcej niż ich średnia wartość rynkowa, ale zapewniamy, że w tym przypadku opłaca się dołożyć 1-1,5 tys. zł.
Fiat Punto II 1.2 - Podczas rozmowy telefonicznej wyjaśniono nam, że auto „jest poobijane, ma pęknięty zderzak i może mieć problemy z odpaleniem”. Pracownik zapytany o szczegóły odpowiedział, że więcej nie może nam powiedzieć, bowiem „pracuje od niedawna, a auto przyjął jego kolega”. Na miejscu okazało się, że komis wiele przed nami nie zataił. Fiat rzeczywiście miał kłopot z rozruchem. Pomiar grubości lakieru wykazał, że auto nie uczestniczyło w żadnym poważnym wypadku, ale kilka elementów (np. maska i pas przedni) naprawiano.
Ogólnie stan karoserii pozostawiał dużo do życzenia – oprócz pękniętego zderzaka odkryliśmy też wypiaskowane progi i oznaki korozji pod maską. Wnętrze? Sfatygowane. Na plus: wersja wyposażeniowa Sound, z dość wygodnymi siedzeniami i markowym zestawem audio. 7900 zł za Punto II z 2002 r. to atrakcyjna cena, ale w przypadku naszego auta trzeba ją uznać za zbyt wygórowaną. Doprowadzenie włoskiego pojazdu do dobrego stanu (m.in. nowy akumulator, wymiana napędu rozrządu, poprawki blacharskie) kosztowałoby 2-3 tys. zł.
Ford Focus I 1.6 - Ogłoszenie wzbudza zaufanie. Właściciel chętnie odpowiada na pytania i bez naszego nacisku wylicza słabe punkty swojego Focusa. „Generalnie żadnego wypadku nie miał, ale kilka elementów malowano. Klimatyzacja śmierdzi po zimie i trzeba by ją odgrzybić”.
Zalety? Auto pochodzi z polskiego salonu, ma książkę serwisową i służyło wyłącznie w jednej rodzinie. Ponadto w ogłoszeniu czytamy, że wymieniono m.in. tłumik, katalizator i szybę czołową. Mówiąc krótko – auto wygląda na zmęczone, ale też doinwestowane. Na miejsce przybyliśmy tuż przed właścicielem. Korzystając z wolnej chwili, zbadaliśmy grubość powłoki lakierniczej i okazało się, że naprawę ma za sobą nie prawa, lecz lewa strona Focusa – na tylnych drzwiach i błotniku natrafiliśmy na dużą ilość szpachli.
Co ciekawe, miły pan przez telefon nie powiedział nam o wszystkich wadach Forda, jednocześnie pominął też kilka... zalet, np. niedawny remont przedniego i tylnego zawieszenia (faktura). Wnętrze? Niepicowane, ale trochę zaniedbane. Silnik pracował równo. Generalnie auto nie jest idealne, ale okazuje się warte uwagi.
VW Golf IV 1.6 - Dzwonimy. Komisant – niezbyt uprzejmy – stwierdził, że to pojazd kolegi i on nic o nim nie wie, ale podszedł do samochodu i orzekł: „autko bardzo ładne, lakier metalik, wszystko pięknie. Zaprawki jakieś tam są, ale wypadku nie miał”. Na miejscu okazało się, że ten Golf najlepsze lata dawno ma za sobą. Malowano cały przód, na drzwiach kierowcy i błotniku znajdujemy sporo szpachli.
Wymieniana przednia szyba. Grill „lata” luźno, a szpary między reflektorami a zderzakiem robią naprawdę przerażające wrażenie. Lewe lusterko? Trzyma się nie tyle na słowo honoru, ile na... parcianym pasku. Zwracamy też uwagę na mocno pordzewiałe stalowe felgi. Po otwarciu drzwi nasze nozdrza atakuje ostry zapach odświeżacza. Plastiki są porysowane, klapki od schowka nie ma, z przełączników schodzi (lub już zeszła) farba, a kierownica jest mocno powycierana. W obliczu tego wszystkiego przebieg 166 tys. km (w ogłoszeniu podano 150 tys. km) wydaje się po prostu kiepskim żartem. Silnik natomiast odpala od razu, chodzi równo i przynajmniej on sprawia przyzwoite wrażenie.
Honda CRX 1.6 - Podczas rozmowy telefonicznej sprzedający zapytany o stan auta odpowiedział: „Dwa dni temu CRX-a oglądał klient i pojechaliśmy do stacji diagnostycznej. Tam okazało się, że auto jest malowane i było puknięte lekko w tył, taka szkoda parkingowa”. W każdym razie „CRX jeździ prosto”. Korozja? Tylko punktowa w dwóch miejscach.
„Elektryka” sprawna, wszystko działa. Jeśli chodzi o wydech, to „nakładkę wyciszającą mam”. Podczas oględzin okazało się, że CRX jest już dość mocno zmęczony. Owszem, sprzedający ostrzegł przez telefon o korozji, ale w rzeczywistości sytuacja wyglądała nieco gorzej. Korozja była bardziej zaawansowana, niż się spodziewaliśmy. Motor – w miarę suchy.
„Przed tym sezonem należałobywyregulować zawory” – przyznał sprzedający po odpaleniu silnika, mimo że „klepanie” nie było jeszcze bardzo wyraźne. Plus za niedawno wymienione kable wysokiego napięcia. Wydech okazał się głośny, ale – zważywszy na charakter auta – nie aż tak natarczywy, jak można by się spodziewać. Opony do wyrzucenia, a wnętrze do odświeżenia.
Audi 80 2.0+LPG - Po krótkiej rozmowie telefonicznej z pracownikiem łączymy się z szefem. Odbiera i bez zażenowania mówi, że „dziewica to nie jest”, czym daje do zrozumienia, że cudów nie ma się co spodziewać. Przyjeżdżamy.
Audi stoi w kącie. „Auto kolegi, wstawiłem po znajomości” – wyjaśnia sympatyczny właściciel komisu. Niezbędne dokumenty są: karta pojazdu, homologacja instalacji LPG, Brief. Jak na 19-letnie auto, stan karoserii okazuje się zaskakująco dobry. Malowana była tylko maska, niestety dość kiepsko (popękany lakier, dużo szpachli). Na tylnym lewym błotniku zaprawka – przebija się rdza.
Opony do wyrzucenia, trzeba też kupić nowy akumulator – szef komisu proponuje jednak pomoc w jego „załatwieniu”. Przebieg oczywiście przekłamany, wnętrze brudne, choć niezbyt zniszczone. „Nie był picowany na sprzedaż” – słyszymy wyjaśnienia, w co akurat łatwo uwierzyć. Pracy silnika nie sposób zweryfikować, bowiem auto nie odpala, komisant uprzejmie jednak tłumaczy, że „LPG trzeba by wyregulować”. Widać też zapocenie spod pokrywy zaworów.
Volvo V40 1.8 - Do obejrzenia tego auta zachęciła nas rozmowa telefoniczna z sympatyczną panią, która zapewniła, że oferowane przez nią Volvo V40 to „wręcz doskonały samochód i co ważne – blacharsko idealny!”. Cena wywoławcza: tylko 6,5 tys. zł – taką okazję musieliśmy sprawdzić. Na miejscu zamiast miłej pani pojawił się jej mąż (zajechał dość dziarsko, przy akompaniamencie skocznej muzyki). Niestety, idealne Volvo okazało się zwykłą kupą złomu.
W oczy od razu rzucił się podniszczony lakier i długa rysa na lewym błotniku (przez telefon o tym nie wspomniano). Większość elementów nadwozia wyglądała po prostu źle. Mimo to sprzedający uparcie twierdził, że Volvo „bite nie było”. Jednak miernik grubości lakieru wykazał, że oprócz tylnej klapy w zasadzie wszystkie elementy były malowane. „Może dziadek robił poprawki lakierem bezbarwnym?” – zastanawiał się handlarz. Cóż, szpachli na tym aucie nie znaleźliśmy, ale jego stan okazał się wystarczająco odpychający. Niestety, podobne wrażenie zrobiło na nas wnętrze – niesprzątnięte, pełne psiej sierści i okruchów.
Nissan Primera II 2.0- Przez telefon nie dowiedzieliśmy się o wiele więcej niż z ogłoszenia. Komisant stwierdził, że auto jest w średnim stanie, ale najlepiej przyjechać i obejrzeć osobiście. W rozmowie telefonicznej nie było nachalnego przekonywania, że wszystko jest super, więc nie mieliśmy rozbudzonych apetytów. Jak się okazało – słusznie. W komisie zobaczyliśmy pojazd, który długo już czekał na klienta i nie pozwalał się odpalić bez użycia kabli rozruchowych. Pierwsza inwestycja – akumulator.
Już po krótkich oględzinach wiedzieliśmy, że to bardzo wyeksploatowany egzemplarz, a niepotwierdzony niczym przebieg 143 000 km na pewno nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Primera miała intensywny wyciek spod aparatu zapłonowego, zużyte tarcze hamulcowe i przednie opony oraz złą geometrię zawieszenia.
O dużym przebiegu świadczyło też „zmęczone” i śmierdzące papierosami wnętrze. Jedynie nadwozie okazało się w lepszym stanie, niż sądziliśmy – wyglądało mało atrakcyjnie, ale niemal całe miało oryginalny lakier (malowano tylko tył).
PODSUMOWANIE
- Od czego zaczynamy kupno auta używanego? Od rozmowy telefonicznej ze sprzedającym. Niestety, w większości przypadków przebiega ona podobnie: albo pojazd jest w „doskonałym stanie”, albo „trzeba przyjechać i zobaczyć”. Jak to rozumieć? W pierwszym przypadku musimy liczyć się z tym, że sprzedający chce nas zwabić na oględziny, a w drugim – że oferta faktycznie przedstawia się niezbyt ciekawie. Od tej reguły są na szczęście odstępstwa, czyli sprzedający, którzy uczciwie podają szczegóły o pojeździe. I takie warto oglądać! Piotr Wróbel
- Bez wątpienia kupno używanego auta za kilka tysięcy złotych w zadowalającym stanie będzie niezwykle trudne. Większość samochodów, które poddaliśmy bardzo dokładnej weryfikacji, nie jest warta najmniejszego zainteresowania, a zapewnienia wielu sprzedających o idealnym stanie technicznym okazują się po prostu zwykłym kłamstwem. Oczywiście, nie należy generalizować, radzę jednak dmuchać na zimne i właśnie w przypadku pojazdów za 5-10 tys. zł zachować szczególną ostrożność podczas kupna. Marcin Matus