• Podekscytowani okazyjną ofertą używanego samochodu, łatwo zapominamy, że przy takich transakcjach zdrowy rozsądek trzeba podkręcić do maksimum
  • Wiadomo, że przed kupnem auta z drugiej ręki należy sprawdzić jego stan w renomowanym warsztacie, ale często machamy na to ręką, bo przecież samochód tak świetnie wygląda...
  • Czytelnik "Auto Świata" pisze jak łatwy, relatywnie tani i wręcz przyjemny jest taki przedtransakcyjny przegląd

Często się nam wydaje, że tak oczywista czynność, jak weryfikacja stanu technicznego używanego auta przed jego zakupem, jest albo zbędna, albo zbyt skomplikowana, albo zwyczajnie za droga. Nasz czytelnik udowadnia coś zupełnie przeciwnego. Całe "przedsięwzięcie" jest banalnie proste, a w zestawieniu z ceną samochodu – i ewentualnymi kosztami jego napraw – wręcz śmiesznie tanie.

Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo:

Nie przedłużając, oddajemy głos naszemu czytelnikowi:

"Zacznę może od tego, że nigdy nie kupiłem używanego samochodu, a mam 52 lata. Bałem się. Tyle się nasłuchałem o tych rzekomo bezwypadkowych wozach, którymi rocznie pokonywano góra dwa tysiące kilometrów, a potem wychodziło, że miały prostowane progi i 250 tys. km za sobą, że uznałem »to nie dla mnie«. Nie mówię, że wszystkie używane samochody są takie, ale bałem się, że akurat na taki trafię. O ryzyku to ja lubię poczytać w książce.

Dlatego całe życie jeździłem fabrycznie nowymi autami, ale niższej klasy. Z zazdrością patrzyłem na znajomych, którzy za podobne pieniądze kupowali znacznie większe modele, i to jeszcze marek premium. W końcu nie wytrzymałem i pojechałem do komisu po taki »lepszy wózek«.

W pierwszym samochodzie, po pokonaniu dosłownie kilkuset metrów, wyświetliło się »check engine«. W drugim, po podobnym dystansie, coś przy tylnych kołach i zawieszeniu zaczęło się tak tłuc, że myślałem, że zaraz pół samochodu odjedzie na pobocze. Pan z komisu uśmiechnął się tylko i powiedział, że jak się zmieni opony, to wszystko będzie »cacy-pankracy«. Jakoś mu nie uwierzyłem.

W końcu okazało się, że tzw. znajomy znajomego sprzedaje swojego SUV-a premium marki BMW. Ponoć właściciel dbał o auto, serwisował tylko w ASO, nie cisnął go na »zimnym« silniku, nie palił w nim papierosów itd. Generalnie wszystko zaczęło mi przypominać te historie o okazjach stulecia ze smutnym końcem. Ale nic to, pojechałem obejrzeć samochód. Na miejscu okazało, że ten opis naprawdę może być zgodny z rzeczywistością. Wszystko wyglądało ekstra, brakowało mi tylko jednego: opinii eksperta. Zapytałem więc właściciela, czy możemy się umówić na wizytę w warsztacie, przy czym miejsce wybiorę ja. Zgodził się.

Znalazłem trzy serwisy specjalizujące się w modelach tego konkretnego producenta. Miały bardzo dobre opinie, więc zacząłem dzwonić, żeby sprawdzić ceny i terminy. I tu się podłamałem.

Okazuje się, że dobre warsztaty są dziś tak obłożone, że na prostą weryfikację stanu technicznego muszę czekać od miesiąca do dwóch, a i całość ma kosztować ok. 800 zł. A co będzie, jak mechanik wykryje »karnawał awarii«? Przecież będę 800 zł do tyłu.

Na dodatek sprzedający nie chciał tyle czekać. »Taki samochód to znajdzie kupca miesiąc przed tą pańską wizytą w warsztacie«, usłyszałem. W tym momencie miałem już tego serdecznie dosyć. Na szczęście przypomniałem sobie, że przecież nie wykonałem telefonu do trzeciego warsztatu, przeświadczony, że tam też się czeka tygodniami na wolny termin. Zadzwoniłem, po czym usłyszałem dwa piękne zdania: »mamy wolny następny wtorek« i »więcej niż 300 zł nie policzymy«. Biorąc pod uwagę, że SUV premium miał kosztować 150 tys. zł, to przegląd stanowił zaledwie dwie tysięczne jego wartości. »A może ten raz o ryzyku nie przeczytam w książce« pomyślałem. Postanowiłem położyć na szali te 300 zł.

Jako że w następny wtorek, w jakiś tajemniczy sposób, nikt jeszcze nie kupił »mojego« SUV-a premium, pojechaliśmy z właścicielem do warsztatu. Już na placu zobaczyłem kilka rarytasów tej firmy, które znałem jedynie z lektury »Auto Świata«. »Skoro trafiają do nich takie perełki, muszą być naprawdę dobrzy«, powiedziałem w duchu.

Potem było jeszcze lepiej. Pan z serwisu wydrukował mi z oficjalnej bazy danych producenta pełną metryczkę samochodu, włącznie z dniem produkcji, dniem sprzedaży, precyzyjnie rozpisanym wyposażeniem i oczywiście pełną historią serwisową. Byłem dobrej myśli, ale i tak czekałem na werdykt mechanika.

Wszystko zajęło półtorej godziny. Spędziłem je w wygodnym fotelu, pijąc pyszną kawę. Mechanik bardzo dokładnie objaśnił mi stan techniczny auta: okazało się, że istotnie jest bardzo dobry, a jedyne, co muszę zrobić, to wymienić olej i tzw. płyny oraz kilka podlegających normalnemu zużyciu części. Serwisant jednocześnie przedstawił mi pełny kosztorys. Łącznie wydatek kilku tysięcy złotych, co przy dużym SUV-ie premium jest normalne. Jednocześnie żadne poważniejsze inwestycje nie czaiły się na horyzoncie.

Teraz już wiedziałem wszystko. Przestałem się bać używanych samochodów, a ten wydatek 300 zł to przy tym naprawdę niewielka kwota. No i w końcu mam rewelacyjne auto premium. Od kupna minął już rok i wszystko jest w najlepszym porządku. Tak, jak powiedział mechanik".