• Pruszkowscy mafiozi lubili pokazywać, że mają pieniądze. Jeśli imprezy to najgłośniejsze, jeśli samochody, to najlepsze. Kupowali je czasami legalnie, choć za nielegalnie zarobione pieniądze. Często także okradali zwykłych ludzi
  • Mafia pruszkowska opatentowała dwa sposoby na skuteczną kradzież samochodów — pierwszy "na stłuczkę", drugi "na gwiazdkę". Swoje pomysły postanowili przenieść w inne części Polski
  • W 1998 r. złodziej samochodów ze Śląska, "Siwy", poznał się w katowickiej celi z "Winklem", jednym z członków samochodowej odnogi mafii pruszkowskiej. Szybko doszli do porozumienia, a samochody zaczęły znikać ze śląskich tras
  • Skradzione pojazdy trafiały do "dziupli", gdzie dostawały nowe tablice rejestracyjne, miały przebijane numery silnika i mogły spokojnie jechać do Warszawy. Początkowo miały być sprzedawane za wschodnią granicę, ale z czasem trafiały legalnie na polski rynek
  • Więcej najważniejszych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu

W czasach, gdy dla wielu Polaków szczytem marzeń była Honda czy Volkswagen Passat, gangsterzy wozili się najlepszymi modelami samochodów. Mafia pruszkowska przypominała swoim schematem korporację, gdzie gangsterzy na niższych poziomach, nie mogli sprawić sobie lepszego samochodu niż przełożony — na takich zasadach funkcjonował m.in. gang pruszkowski. Najważniejsi wozili się "sto czterdziestką", czyli Mercedesem klasy S, najczęściej czarnym, ale i innymi klasami niemieckich samochodów.

Mercedes 400 SEL W140 - zdjecie poglądowe Foto: Auto Bild
Mercedes 400 SEL W140 - zdjecie poglądowe

Samochód musiał być duży, wygodny, przestronny. Gangsterzy mieli konkretne gabaryty, to też i samochody musiał mieć odpowiednie rozmiary. Wszystkie te elementy spełniała właśnie "sześćseta". "S-Klasa wtedy to było coś takiego, jak dzisiaj połączenie Bentleya i Aston Martina" — tłumaczył "Masa" serwisowi tejsted.pl. Na akcje "Pruszków" brał Audi 80, Audi 100 lub Volkswageny — zależy, co udało się ukraść i na jakie modele, większe lub mniejsze, było zapotrzebowanie.

Dlaczego nie mercedesy? Obawiano się, że policja może taki samochód zarekwirować. Tamtych modeli, choć także dość luksusowych, to było szkoda zdecydowanie mniej. W Warszawie "Pruszków" miał kilkunastu wyspecjalizowanych w paserstwie ludzi — jeśli szef potrzebował dwóch czy trzech aut na akcję, oni mu je załatwiali. Szefostwo zlecało kradzieże, sami jeździli legalnie kupionymi autami, żołnierze z reguły kradzionymi.

Uderzenie w zderzak było jedynie "grą wstępną"

Po śmierci Nikodema Skotarczaka ps. Nikoś w 1998 r. "Pruszków" zaczął przejmować dotychczasowe strefy jego gangu samochodowego. Macki grupy pruszkowskiej sięgały daleko poza centralną Polskę, a samochody przywożono z różnych województw. Mafiozi działali także w Warszawie, gdzie opatentowali przynajmniej dwa sposoby na skuteczną kradzież auta.

Według relacji "Wyborczej" przestępcy z Pruszkowa kradli na tzw. stłuczkę. W akcji z reguły brały udział trzy samochody gangsterów, prawdopodobnie także ukradzione. Podział ról był jasny. Najważniejszy był "bolid", który uderzał w tył upatrzonego pojazdu. Z reguły były to tylko lekkie draśnięcia, nic poważnego. Ofiara wychodziła z auta, musiała zobaczyć straty, wyjaśnić zajście z kierowcą "bolidu". Celowano w prawą część zderzaka, co nie było bez znaczenia.

Gdy poszkodowany schylał się, aby obejrzeć straty, nie widział, co w międzyczasie działo się obok i w samochodzie. Z drugiego auta wychodził wspólnik, wsiadał za kierownicę i z piskiem opon ruszał za trzecim samochodem. Ten ostatni wskazywał i torował drogę do "dziupli". Z reguły ofiary rzucały się w bezskuteczną pogoń za swoim pojazdem. Tym samym traciły z oczu sprawcę stłuczki, który także odjeżdżał.

Gangsterzy celowali w cudzoziemców. — Nie podejrzewają, że uderzenie w tylny zderzak jest "grą wstępną" do kradzieży — opowiadał "Gazecie Wyborczej" jeden z byłych złodziei samochodów. Kolejnym czynnikiem była nieznajomość języka i tym samym utrudniona komunikacja przyjezdnych z policją. To dawało przestępcom cenne minuty przewagi. Sposób "na stłuczkę" opatentował w Polsce "Pruszków", choć prawdopodobnie zaczerpnął go z Włoch.

Inną metodą była taktyka "na gwiazdkę". Gdy przestępcy obrali cel, wyprzedzali dany samochód i ustawiali na drodze stalowe gwiazdki. Specjalna konfiguracja sprawiała, że uszkodzeniu ulegała zawsze tylko jedno koło. Kierowca musiał się zatrzymać i wymienić koło. Gdy ta sztuka się mu udała, gangsterzy podjeżdżali i kradli już naprawiony samochód.

 Foto: Toa55 / Shutterstock

"Pruszków" uderza na Śląsk

Jest 1998 r., w katowickim więzieniu poznają się Grzegorz Z. ps. "Siwy", który kończył odsiadywać wyrok za kradzieże samochodów, i Robert S., ps. "Winkiel", jeden z najlepszych paserów i złodziei samochodów współpracujących z "młodym Pruszkowem". Przestępcy szybko się dogadali — "Siwy" oferował śląskie ulice z wieloma luksusowymi samochodami i przewodników, "Winkiel" mafijne układy i patent na kradzież.

"Siwy" zapewniał rozpoznanie terenu, wskazywał miejsca warte zaatakowania. W międzyczasie organizował "dziuple", gdzie chwilę po akcji trafiały skradzione samochody. Z. był elegancki, zawsze dobrze ubrany — garaże działające jak skrytki wynajmował na nieistniejącą spółkę. Umiejscowione były w strategicznych miejscach, tuż przy trasach, na których złodzieje z Pruszkowa kradli samochody. W kilkanaście minut pojazdy były w bezpiecznych miejscach.

Opel Vectra B - zdjęcie poglądowe Foto: archiwum / Auto Świat
Opel Vectra B - zdjęcie poglądowe

Śląska policja zaczęła odnotowywać pierwsze przypadki kradzieży "na stłuczkę" już na początku 1999 r. — Kradli tylko auta warte grubo powyżej 100 tys. zł. Ginęły terenówki, Mercedesy, BMW, jeśli Ople, to tylko Vectry z silnikami od 2,5 litra w górę, najdroższe wersje toyoty — mówił "Gazecie Wyborczej" jeden ze śląskich policjantów. Mafiozi obserwowali samochody podjeżdżające na stacje benzynowe, a następnie atakowali. Ich ofiarą padła m.in. była minister Barbara Blida, która podróżowała Mercedesem z Warszawy do Katowic.

Obserwacja zaczynała się pod Warszawą

"Siwy" jeździł pod Warszawę ustalać szczegóły, spotykał się z "Winklem" w Jankach w tamtejszym McDonald'sie. To tam dwójka dogadywała najprawdopodobniej szczegóły rozliczeń. Nieopodal restauracji była stacja benzynowa, która służyła złodziejom samochodów pracujących dla Pruszkowa, obserwację potencjalnych celów. Gdy taki wypatrzyli, jechali za nim aż do okolic Katowic. Wraz z nimi na stacji oczekiwały inne gangi pracujące dla Pruszkowa.

Policjanci szybko wychwycili schemat i gdy gangsterzy zbliżali się do Katowic, miejscowi tajniacy czekali w konkretnych punktach. Przestępcy z Pruszkowa byli na tym punkcie przewrażliwieni, zawsze skrupulatnie sprawdzali każde miejsce, zanim zabrali się do akcji. Ostatecznie policjanci nikogo za rękę nie złapali. Jednak zgromadzone dowody wystarczyły do zatrzymań. Katowiccy funkcjonariusze mieli wszystko rozplanowane, znali kryjówki gangsterów w całej Warszawie.

 Foto: GUNDAM_Ai / Shutterstock

"Siwy" wpadł w ręce funkcjonariuszy jeszcze w 2000 r., a chwilę później, w lutym 2001 r., aresztowano także pozostałych członków grupy. —Mieliśmy tak dobre rozpoznanie, że tych, którzy nie nocowali w domach, znajdowaliśmy w pieleszach u kochanek — mówił "Wyborczej" jeden z policjantów. W jedną noc złapano dziewięciu złodziei.

Policjanci na usługach gangsterów?

Według "Masy" grupa pruszkowska współpracowała z niektórymi policjantami stołecznej policji. Kolejne fakty wychodziły na światło dzienne po zatrzymaniach gangsterów. Funkcjonariusze mieli pomagać przestępcom w legalizowaniu skradzionych samochodów, a nawet przekazywać im mundury policyjne, które przydawały się szczególnie podczas napadów na ciężarówki.

Początkowo kradzione auta miały być sprzedawane za wschodnią granicą. Jednak, jak się okazało, ten biznes niezbyt się opłacał, ponieważ w Rosji nie chcieli płacić mafiozom wystarczająco dużo. Za pomocą przekupionych urzędników i policjantów, gangsterzy załatwiali sobie nowe papiery, tablice rejestracyjne i sprzedawali samochód legalnie w Polsce. Dla gangsterów była to podwójna korzyść — nie musieli martwić się dokumentacją i jednocześnie sprzedawali samochody po normalnej, a nie zaniżonej cenie.

Ostatecznie śląska policja zgromadziła dowody w sprawie 78 skradzionych samochodów, głównie pojazdów luksusowych. Choć w 2001 r. "stary Pruszków" w większości siedział za kratami, to ciemny interes po nich przejęli młodsi następcy. Nie byli już jednak tak spektakularni i całkowicie niezależni od poprzedników. Samochody kradli nie tylko na Śląsku, mieli także inne komórki w pozostałych częściach Polski.

Źródła: "Gazeta Wyborcza", "Nowy alfabet mafii", "Polityka", tejsted.pl