A Goran był już wówczas opromieniony wygraną na kortach Wimbledonu… W 2003 roku ukończył sezon jako najwyżej notowany Włoch, okraszając tenże rok wygraną nad Rafą Nadalem w Cagliari. Filippo mawia o sobie, że jest dziwakiem. Mieszka w spokojnej okolicy, więc do kina chodzi na thrillery i zaczytuje się dramatami z pogranicza parapsychologii. Czyni tak dla kontrastu i przeciwwagi. Wydaje się, że na kort wychodzi z siatką na motyle przy specyficznym naciągu (12 kg), ale mając niewysłowioną lekkość gry, może pozwalać sobie na takie ekstrawagancje. Toskańczyk, rówieśnik Lleytona Hewitta i Rogera Federera, wciąż kochający tenis. Podczas challengera Pekao Szczecin Open’2015 o mały włos nie pokonał Nicolasa Almagro…

- Filippo, pamiętasz czego nauczyła cię twoja pierwsza trenerka – ciocia Susanna Paoletti? Pamiętasz jeszcze chwile z takiej prehistorii?

- Oczywiście, cioci nie sposób zapomnieć. Pamiętam, że mój pierwszy trening odbył się w Livorno… Przesiąknąłem sportem od dzieciństwa, bo moja starsza siostra Donatella grała w tenisa, a ja marzyłem o karierze piłkarza. Moja mama, która też ma na imię Donatella, jak każda mama jest szczególnie zakochana w swoim synku, więc postanowiła ocalić mnie przed brutalną grą w piłkę nożną i zdecydowała, że wyśle mnie na tenis. Tak było poręczniej dla mamy, bo miała swoją córkę i syna pod kontrolą. Wiedziała, że z siostrą zakotwiczyliśmy na kortach, więc pod kątem logistyki łatwiej było nas wkomponować w jedną dyscyplinę. A zatem wolą mamy musiałem grać w tenisa. Ciocia z wujkiem uczyli mnie podstaw. Najtrudniej przychodziła mi nauka serwisu. Wiele czasu upłynęło, zanim pojąłem na jaką wysokość podrzucić piłeczkę, jak wykonać skręt barku… Och, stare dzieje.

Filippo Volandri
Filippo Volandri

- Ciocia Susanna zaczęła z tobą zabawę w tenisa w stylu babci Tima Henmana: od serwisu z wysokości biodra?

- Nie, nie (śmiech). Gdy jesteś brzdącem masz czerpać radość, baraszkować, przewracać się, a nie słuchać skomplikowanych taktycznych wykładów. Miałem być szczęśliwym smykiem i tak też było w istocie. Dopiero gdy miałem 16 lat, w głowie zakiełkowała myśl, żeby zostać profesjonalistą. Początkowo nie mogłem oswoić się z myślą, że tempo życia zawodowca jest nieludzko szybkie.

- Wskoczyłeś do rwącej rzeki, a zasłynąłeś wygraną w porywającym stylu (6-2, 6-4) nad Rogerem Federerem na Foro Italico w 2007 roku. Dostałeś wówczas dziką kartę od organizatorów turnieju z cyklu Masters Series…

- Tak, to z pewnością był najlepszy moment w mojej karierze. W zasadzie trudno wyszperać w pamięci bardziej okazałe wydarzenie. Byłem 25 graczem świata, grałem niewiarygodny tenis, było lekko, łatwo i przyjemnie…

- Publiczność zgromadzona na trybunach przybijała z tobą piątki.

- Tak, to było niezwykłe przeżycie. Byłem w takim amoku, że zapragnąłem przytulić do siebie wszystkich ludzi, którzy byli wtedy na korcie. Organizatorzy musieliby opóźnić kolejne mecze, żebym zdążył wszystkich wyściskać.

- Ile rund wykonałeś wówczas wokół kortu?

- Zaskoczę cię. Tylko jedno pełne okrążenie, za to bardzo długie. Na więcej kółek nie miałbym energii. Byłem zbyt szczęśliwy, przez moment myślałem, że unoszę się nad ziemią. Pokonałem w dwóch setach Federera i to przed własną publicznością!

- Filippo, byłby jeszcze większy odlot, gdybyś wykonał tę rundę na motocyklu Valentino Rossiego.

- (śmiech). Uwierz mi, że moje nogi w tamtym okresie niosły mnie z taką prędkością, że może nawet przegoniłbym Valentino na jego motocyklu. Adrenalina potrafi przydać ci sił. Myślę, że moje nogi nie byłyby na przegranej pozycji w starciu z Vale (dziewięciokrotnym mistrzem świata w wyścigach szosowych Moto GP)

- Co przefrunęło ci przez głowę, gdy pokonałeś Xaviera Malisse w St. Poelten w 2004 roku i wygrałeś swój pierwszy zawodowy turniej?

- To był niesamowity mecz i mój pierwszy złoty skalp. Byłem wściekły, bo w tym samym roku przegrałem finał w Umagu z Carlosem Moyą, choć serwowałem na seta przy stanie 5-4. A tak bardzo chciałem wygrać finał w Chorwacji, bo Umag leży rzut beretem od włoskiej granicy, można smacznie zjeść cokolwiek z włoskiej kuchni, ale cóż, nie udało się. Carlos był lepszy. W St. Poelten czułem ogromną presję, ale okiełznałem emocje i wygrałem mecz z Malisse w dwóch partiach. Uwierz mi, że kamień spadł mi z serca, bo miałem już 22 lata i wciąż nie wygrałem żadnego profesjonalnego turnieju. Po zwycięstwie z Malisse uwierzyłem, że stać mnie na grę na wysokim poziomie.

- Dołożyłeś jeszcze zwycięstwo nad Nicolasem Lapenttim. Miłe dla duszy, bo odniesione na ojczystej ziemi w Palermo w 2006 roku.

- Tak, to było bardzo miłe, ale bardziej zabolały mnie porażki w sześciu czy siedmiu finałach ATP Tour. One mnie ranią do dziś. Niestety trafiałem na bardzo dobrych tenisistów (Berdych, Canas, Moya) i nie miałem szans na więcej triumfów. W Palermo wychodziłem ze skóry, bo to był mój trzeci finał, a dwa poprzednie przegrałem (w 2004 roku z Berdychem, a w 2005 roku z Andriejewem). Byłem podwójnie szczęśliwy, że wygrałem z Lapenttim, bo to była ostatnia edycja turnieju w Palermo, więc zapisałem się na karcie historii.

- Często powtarzasz, że twoim królestwem są korty ziemne. Marzyłeś o zwycięstwie na Roland Garros. Wciąż kołacze się taka myśl, aby podbić Paryż po trzydziestce?

- Nie, skądże. Myślę, że jestem już na to za stary (śmiech). Ciągle bawi mnie gra w tenisa, dlatego przyjechałem do Szczecina na challenger. Nie pojmuję tenisa jako wyuczonego zawodu. Nie traktuję go jak pracy, bo tenis to moja pasja. Ja wciąż mam ciarki na ciele wychodząc na kort, dlatego cieszę się, że zdrowie dopisuje, bo wciąż mogę robić to co kocham.

- Wielu z zazdrością spogląda na twój jednoręczny bekhend grany z lekkością. Jesteś zazdrośnikiem?

- Hm, myślę, że wiele osób zazdrości mi mojego bekhendu, ale uwierz mi, że ja nie śpię po nocach, bo chciałbym mieć taki serwis jak John Isner. Nauczyłem się już, że w życiu nie można mieć wszystkiego. Poza tym, jestem Toskańczykiem, więc nadrzędną kwestią jest radość z życia. Oczywiście, że jestem dumny z mojego jednoręcznego bekhendu. Wciąż ciężko pracuję z moim byłym trenerem Fabrizio Fanuccim. Znamy się jak łyse konie. Nawet nie wiem ile lat my już kumplujemy się z Fabrizio... 16, 17, chyba 18 lat. Jest chemia, są dobre wyniki, więc przyjaźń kwitnie. On podreperował mój jednoręczny bekhend.

- Jesteś fanem Formuły 1? Polak Robert Kubica mieszka w Toskanii, w Pietrasanta, więc może czasami wpadasz do niego na lampkę dobrego wina i gnocchi?

- Wiem, że Robert mieszka w Pietrasanta, bo gram we włoskiej lidze tenisowej w Forte dei Marmi. Stamtąd jest bardzo blisko do Pietrasanta. Właściciel klubu tenisowego w Forte dei Marmi, w którym grywam od lat, to wielki przyjaciel Roberta Kubicy. Ubolewam, że nigdy nie miałem okazji spotkać Roberta i porozmawiać z nim, ale to prawda, że jestem wielkim fanem sportów motorowych. Myślę, że bardziej kocham nawet motocykle aniżeli samochody. Uwielbiam patrzeć na jazdę Vale Rossiego.

- Znajdujesz czas, aby wybrać się na tor w Mugello?

- To moje marzenie na okres sportowej emerytury. Kocham Moto GP, co roku planuję i kombinuję co zrobić, aby dotrzeć na zawody rangi mistrzostw świata do Mugello, ale zawsze mam kolizję terminów, bo gdy chłopcy ścigają się, to ja gram wówczas w tenisowych turniejach. Tym bardziej boli mnie serce, bo aktualnie mieszkam we Florencji, a stamtąd jest blisko do Mugello.

- Florencja, czyli oddychasz twórczością Dante Alighieri…

- Tak, chciałbym zjeść z nim kolację i poznać mapę jego mózgu (śmiech)

- Kiedy przygotowujesz się do tenisowego meczu, to zasłuchujesz się muzyką Iron Maiden i ich niezwykłym numerem z 1982 roku „Run to the hills” czy wolisz lżejsze brzmienie?

- Nie. Jestem z innego rozdania. Wolę wyciszyć się przed meczem. Uwielbiam być do bólu skoncentrowanym. Nie lubię rozpraszać się i przeskakiwać z ciepłej do zimnej wody. Jestem spokojnym facetem. A zatem rock czy metal to nie dla mnie, preferuję lekki chillout. Hałas mi nie służy.

- Chyba że w grę wchodzą motocykle i piękna muzyka silników. Jako Włocha, nie wierzę, że nie korci cię, aby mieć Ferrari?

- Rozczaruję cię. Nie stać mnie na Ferrari. Owszem, byłem 25 na świecie, ale nie mogę sobie pozwolić na Ferrari.

- Miło wspominasz wizyty w Polsce? Grywałeś również w Sopocie, nie tylko podczas szczecińskiego challengera.

- Pamiętam półfinał w Sopocie w 2006 roku. Byłem wtedy rozczarowany, bo dla tenisisty specjalizującego się w grze na kortach ziemnych, to była bardzo bolesna porażka (z Nikolajem Dawidienko). Polacy to mili, uczynni ludzie. W Genui grałem w challengerze i nikt tak o mnie się nie troszczył jak w Polsce. W Szczecinie nie narzekam na nic, wożą mnie z hotelu na korty Lexusem, więc jak na ten poziom rywalizacji, a pamiętajmy, że nie jesteśmy na Szlemie czy Masters, organizacja jest bardzo dobra.

- Rok temu twoi koledzy awansowali do półfinału Grupy Światowej Pucharu Davisa. Co prawda przegrali ze Szwajcarami 2-3, ale osiągnęli spory sukces. Tenisistki od lat przyzwyczaiły Włochów do zwycięstw w Pucharze Federacji. Teraz Italia jest dumna, bo Flavia Pennetta i Roberta Vinci zagrały w finale singla US Open. Czy mężczyźni pozazdroszczą paniom i zechcą wdrapać się równie wysoko jak przed laty Corrado Barazzutti i Adriano Panatta?

- Nie wiem, czy dysponujemy takim potencjałem, aby być tak mocną tenisową nacją jak za czasów Corrado czy Adriano. Dziewczyny błyszczą od lat, więc dobre wyniki kobiecego tenisa nikogo nie zaskakują. Fakt, że panowie zaczynają bardziej przykładać się do pracy. Mamy coraz lepszych tenisistów. Kiedy ja grałem w pierwszej trzydziestce rankingu, byłem osamotniony. Wróć, może jeszcze Potito Starace był moim kompanem w górnych rejonach rankingu ATP. Był taki okres, kiedy byłem jedynym Włochem w pierwszej setce rankingu. To smutne, bo wspinaczka samemu nie jest miła. W góry lepiej wychodzi się grupą. A teraz możemy pochwalić się Fabio Fogninim, który potrafi grać niewiarygodny tenis. Czasami Fabio się wścieka, ale Włosi i tak go uwielbiają. Prywatnie Fabio to bardzo miły i wesoły człowiek. I podejrzewam, że Fognini jeszcze nie pokazał swojego najlepszego tenisa.

Filippo… Spokój, opanowanie. Rozmowa z nim to jak spoglądanie na zachód słońca w toskańskim kurorcie Lido di Camaiore. Kiedy już dojdzie do spotkania na linii: Volandri – Kubica, pojawi się niechybnie szansa na gnocchi, ale nie na wino. Filippo, Toskańczyk, który nie pije wina. Równie zadziwiające jak jego jednoręczny bekhend…

Rozmawiał Tomasz Lorek