W niektórych miastach zaliczenie za pierwszym razem praktycznego egzaminu na prawo jazdy graniczy teraz nieomal z cudem. Z badań przeprowadzonych przez jeden z ogólnopolskich dzienników wynika, że za pierwszym razem zdaje zaledwie co trzecia osoba. Winą za takie statystyki wielu ekspertów obarcza szkoły jazdy oraz instruktorów, którzy w niewystarczający sposób przygotowują przyszłych kierowców.

Sposób na to znalazł szef łódzkiego Wojewódzkiego Ośrodka Ruchu Drogowego, Zbigniew Skowroński. Wniosek, który złożył do Ministerstwa Infrastruktury wywołał falę komentarzy, zarówno ze strony instruktorów nauki jazdy, jak i egzaminatorów oraz samych kursantów. Jeżeli ten pomysł zostanie zaakceptowany, właściciele przeszło 6 tysięcy szkół mogą wpędzić się w poważne tarapaty finansowe. Według pomysłu wnioskodawcy, za pierwszą poprawkę płaciłby kursant. Z kolei druga byłaby w jednej czwartej "dofinansowana" przez szkołę jazdy. Za trzecią kursant zapłaciłby tylko połowę, natomiast za czwartą 25 procent. Każda kolejna byłaby płacona w całości przez szkołę, w której uczył się kursant. Pomysł popierają niektórzy posłowie, którzy uważają, że egzekwowanie pieniędzy w taki sposób wpłynęłoby pozytywnie na mobilizację instruktorów. Niewiadomo jednak, czy taka inicjatywa będzie w pełni zgodna z prawem. Autor pomysłu twierdzi, że podobna taktyka funkcjonuje już od wielu lat z pozytywnym skutkiem we Włoszech. W tej chwili egzamin na prawo jazdy kosztuje 134 złotych. Z tej kwoty należy odliczyć 22 złote, za egzamin teoretyczny. Także w konsekwencji pozostaje 112 złotych za samą "jazdę".

Pan Tomasz z Olesna będzie podchodził po raz szósty do egzaminu. Próba zdobycia upragnionego zezwolenia niedługo przekroczy kwotę, jaką wydał na kurs. Przepisy wymagają wykupienia dodatkowych jazd szkoleniowych, w przypadku gdy kursant trzeci raz z rzędu nie zdaje egzaminu. Wielu osób nie stać na takie koszty i po kilku nieudanych próbach poddają się. Pomysł szefa łódzkiego WORD daje cień szansy, że w końcu "za którymś razem" się uda.

Podczas wizyty w jednej z wrocławskich szkół jazdy usłyszeliśmy bardzo krytyczne opinie na temat opisywanego pomysłu. Niektórzy instruktorzy porównywali sytuację do takiej, w której nauczyciel czy wykładowca miałby ponosić finansowe konsekwencje tego, że jego uczeń/student nie zdał egzaminu czy matury. Instruktorzy winę za złe statystyki zrzucają na stres towarzyszący egzaminowi. Zwykle część praktyczna egzaminu trwa od 40 do 50 minut. Według nich egzamin powinien zostać skrócony przynajmniej o połowę, gdyż najwięcej błędów zostaje popełnianych przez kursantów w ostatnich 10 minutach egzaminu.

Z kolei egzaminatorzy winę za zaistniałą sytuację w większości przypadków zrzucają na instruktorów, którzy pomimo wymogu wewnętrznego egzaminu w szkole jazdy, wysyłają na egzamin osoby kompletnie nieprzygotowane, często nie potrafiące poradzić sobie z banalnymi czynnościami. Dodają też, że w wielu ośrodkach organizowane są tzw. szybkie kursy, na których wyjeżdżona została mniejsza ilość godzin niż wymagają przepisy. Czasem okazuje się, że autoszkoła nie jest w stanie zapewnić odpowiedniego przygotowania i opieki merytorycznej dla kursanta. Z kolei pieczę nad otwieraniem nowych szkół jazdy mają starostwa, które w niewystarczający sposób przeprowadzają w nich kontrole.

Rozwiązania problemu próżno szukać w kolejnym zwiększaniu liczby godzin praktyki i teorii. Jak pokazały statystyki, kiedy w 2005 roku zwiększono ilość godzin przeznaczonych na jazdę z instruktorem z 20 na 30, wzrosły jedynie ceny kursów. W wielu WORDach okazało się, że mocno pogorszyły się wyniki zdawalności.

Z całego zamieszania wydają się być zadowoleni jedynie kursanci, którzy w większości i tak nie widzą winy po stronie autoszkoły - "Dzisiaj oblałem po raz trzeci, ale moja szkoła odpowiednio mnie przygotowała. Winę za nieudane próby ponosi stres, którego nie potrafiłem opanować jadąc z egzaminatorem. Jednak nie ukrywam, że fajnie byłoby, gdybym nie musiał wydawać tyle pieniędzy na poprawki." - odpowiada Szymon, student z Wrocławia.