- Ojciec lekarki szuka auta dla córki za 35 tys. zł
- Auto będzie używane na kiepskich drogach i na trasach do Rzeszowa i Warszawy
- Po przeglądzie ogłoszeń wybór nie jest przesadnie bogaty, ale udało się znaleźć na pozór rozsądne Suzuki SX4 z napędem 4x4 w komisie pod Siedlcami. Jego "drobny" feler mocno nas zaskoczył
Od słowa do słowa okazało się jednak, że ojciec młodej lekarki, który dla swojej córki chciałby jak najlepiej, trochę wymagań jednak ma. Samochód będzie jeździć po kiepskich drogach w rejonie, gdzie lepiej nie liczyć na PKS, a zimy wciąż bywają srogie. Ale też auto będzie kursować na trasie do Rzeszowa i dalej w stronę Warszawy – a zatem powinno być dość uniwersalne. Przydałaby się skrzynia biegów "przyjazna dla początkującego" – czyli automat. Mile widziany byłby fajny, raczej jaskrawy kolor – bo ładniej i bezpieczniej. Oczywiście wszystko jest do negocjacji, wybór ma być przede wszystkim sensowny.
Przeglądając ogłoszenia, szybko przekonaliśmy się, że automatyczna skrzynia biegów nie może być warunkiem progowym, a w ogóle to nie jest to najlepszy pomysł. Przy budżecie rzędu 35 tys. zł wybieramy wśród samochodów 10-letnich, a nawet starszych. W takim przypadku automat to potencjalny generator kosztów, zwłaszcza jeśli nie ma pewności, czy auto było eksploatowane w rozsądny sposób.
Dalsza część tekstu pod materiałem wideo
Nie ma wiele fajnych SUV-ów do 35 tys. zł
Koniec końców okazało się, że po pierwsze, wśród aut, których szukamy, wybór wcale nie jest przesadnie bogaty. Po drugie, rokujące auto – Suzuki SX4 z napędem 4x4 wypatrzyliśmy w komisie-warsztacie pod Siedlcami. Nie tak daleko, co szkodzi zobaczyć.
W pogodzie zima, sprzedawca prosi w ogłoszeniu, aby umawiać się dzień wcześniej – chodzi o to, aby auto odśnieżyć, być może wcześniej uruchomić. Tak jednak wypadło, że o swojej wizycie uprzedziliśmy godzinę przed przyjazdem, właściciele nie byli zachwyceni, ale jednak auto czekało na nas, wstępnie odśnieżone i przygotowane do oględzin.
Całkiem ładne – na pierwszy rzut oka normalny, całkiem "świeży" samochód, którym nie wstyd wyjechać na ulicę. Także nie nowy, zwłaszcza w środku dość smutny – jak to 11-letni "japończyk". Jakieś rysy w bagażniku, rysy na boczkach drzwi, zabrudzenia na siedziskach i tak fabrycznie niepięknych... Słowem: auto nie do podobania się, tylko do jazdy, ale przecież miało być właśnie do jazdy, a uprać sobie można samodzielnie.
Samochód ze Skandynawii – na co warto zwrócić uwagę?
Nasze Suzuki przyjechało do Polski z Finlandii. To ostatnio coraz bardziej popularny kierunek, jeszcze nie "obstawiony" tak bardzo jak Niemcy, Francja, Belgia, czy choćby Szwecja. Podobno Finowie lepiej współpracują z indywidualnymi importerami z Polski niż Szwedzi, łatwiej się z nimi robi interesy. Obawialiśmy się jednak, że skoro auto przyjechało z Finlandii, to po 10 latach podwozie może być dziurawe jak sito, co często widywaliśmy np. w przypadku aut ze Szwecji.
Zaglądamy więc pod auto, a tam... wszystko w porządku. W porządku pod względem korozyjnym ani nie ma "krzyczącej" rdzy, ani śladów maskowania korozji. Jest natomiast zabrudzony olejem tylny most – i to jest niepokojące. Nic strasznego, ale widać zapocenie.
Widać, że panowie sprzedający czerwone Suzuki żyją nie tylko z handlu samochodami – w równym, a może nawet w większym stopniu żyją z warsztatu. Przy okazji (serio, jest to opcja warta rozważenia) sprzedawcy gotowi są usługowo doprowadzić samochód do porządku: wymienić olej, hamulce i w sumie wszystko, co potrzeba. Kwestia dogadania. Z rozmowy wynika, że są świadomi niedoskonałości auta, które zauważyliśmy. "To nie wyciek oleju z mostu, a zapocenie. Widzieliśmy, celowo nie ruszaliśmy".
Jeśli chodzi o samo ogłoszenie, to nie ma w nim "radomskiej" poezji polegającej na przeklejaniu do ogłoszeń tekstów producenta, z których wynika, że mamy do czynienia z najbardziej wygodnym, bezawaryjnym czy po prostu najlepszym autem w tym segmencie. Nie ma informacji, że auto jest bezwypadkowe. Nie ma, że jest "idealne". W ogłoszeniu auto jest "używane" i nosi "normalne ślady użytkowania". To wszystko prawda.
Jeden samochód i cały przegląd oponiarski
To, co zwraca naszą uwagę, to zawartość wnętrza: otóż w Suzuki tylne siedzenia są złożone, aby zmieściły się w nim opony zimowe (samochód stoi na letnich). Te zimówki to typowe skandynawskie opony do kolcowania. Kolce już ktoś wyjął, więc opony można legalnie założyć na koła, ale ten, kto to zrobi, nie będzie zadowolony. Bieżnik tych opon może i jest głęboki, ale na polskie warunki jest z pewnością zbyt miękki, a jeszcze dochodzi kwestia czasu: widać, że opony są stare, na bieżniku nie brakuje mikropęknięć, słowem – jest to "śmietnik". Szkoda pieniędzy na montaż tych opon, ale jakby co, to sprzedawca może powiedzieć, dokłada do samochodu komplet opon zimowych.
Spoglądamy na letnie – okazuje się, że tylne opony są inne niż przednie. Na jednej osi jakiś Michelin, na drugiej Dayton. I to by jeszcze było do zniesienia, ale... okazuje się, że na aucie jest też opona marki Matador. Normalny człowiek nie wnika w takie szczegóły, po prostu przyjmuje, że auto ma inne opony z tyłu i z przodu, ale że trafiło na osoby niewierzące w rozsądek osób sprzedających samochody, to oglądamy też czwartą oponę. To opona GT Radial Champiro. Podsumujmy: w aucie cztery stare opony pod kolce, a na aucie jeden Michelin, jeden Matador, jeden Dayton i jedna opona marki GT Radial. W takim stanie tym autem jeździć nie wolno (przepisy wymagają, żeby na jednej osi zamontowane były takie same opony – i nie chodzi tu tylko o rozmiar).
Rozporządzenie ministra infrastruktury z dnia 31 grudnia 2002 r. w sprawie warunków technicznych pojazdów oraz zakresu ich niezbędnego wyposażenia:
Pojazd nie może być wyposażony (...) w opony różnej konstrukcji, w tym o różnej rzeźbie bieżnika, na kołach jednej osi (...).
Dopuszcza się w celu krótkotrwałego użycia wyposażenia pojazdu w koło zapasowe, o parametrach odmiennych niż parametry stosowanego normalnie koła jezdnego, o ile koło takie wchodzi w skład fabrycznego wyposażenia pojazdu na warunkach określonych przez wytwórnię pojazdu.
W tym momencie ponosi nas wyobraźnia: ten samochód ma polskie tablice rejestracyjne i ważny przegląd, a zatem musiał go przeglądać niewidomy diagnosta. Albo właściciel samochodu pożyczył skądś koła na przegląd, byle były "na sztukę", a potem oddał. Każda z opcji jest zła. Sprzedawca, spytany o ten fenomen, twierdzi, że ten samochód kupił na takich kołach i też uważa, że to dziwne. Może jeszcze poprzedni właściciel zabrał dobre opony założone na samochód i zastąpił je przypadkowymi oponami wyjętymi ze śmietnika (ale wtedy zapłacił za przełożenie opon, co też jest głupie).
Na marginesie: abstrahując już od przepisów, w aucie z napędem na cztery koła opony powinny mieć jednakową średnicę zewnętrzną. Opony różnych marek i modeli, jeśli są w tym samym rozmiarze, mają średnicę zewnętrzną zbliżoną, ale nie taką samą. W taki sposób można w krótkim czasie "zajechać" napęd. To dlatego w autach 4x4 należy regularnie rotować opony, żeby wszystkie zużywały się w zbliżonym tempie.
Suzuki po lekkich przejściach, ale dobrze jeździ
Auto nie jest blacharsko dziewicze, miało delikatnie rozbity przód, co trochę widać, ale widać i to, że była to raczej większa stłuczka niż wypadek. Naprawione jest w miarę dobrze, nie jest nowe, nie ma co wnikać.
Decydujemy się na jazdę próbną. Silnik pracuje ładnie, napędy nie hałasują. Mimo wszystko temu auto gotowi bylibyśmy dać szansę, z zastrzeżeniem, że kosztuje niemało (32 tys. 900 zł), ma już 12 lat i 190 tys. km przebiegu, raczej do wymiany przednie hamulce, nie ma opon. Na plus: ma wbite w książeczkę serwisową przeglądy, raczej prawdziwy przebieg, z zewnątrz wygląda całkiem przyzwoicie. Ma też elektryczne ogrzewanie postojowe, choć na pytanie o kabel, panowie odpowiadają, że kable rutynowo "konfiskują", aby komuś samochód się nie spalił. Na wyraźne żądanie wydadzą kabelek.
Dziękujemy, przekażemy wszystko ojcu młodej lekarki, kto wie, może jeszcze wrócimy. W okolicy jest jednak jeszcze jeden samochód, który chcemy obejrzeć.
Nissan Qashqai jednak dużo ładniejszy
W niewielkiej miejscowości pod Siedlcami, dosłownie 10 minut drogi od miejsca, gdzie stoi Suzuki, oglądamy Nissana Qashqaia, który jest starszy o rok, ale ma stan licznika niższy o 50 tys. km: rocznik 2011, 138 tys.km przebiegu, silnik benzynowy 1.6, był serwisowany w ASO. Same zalety, a cena to tylko 33 tys. 500 zł
Z tym serwisowaniem Nissana w ASO to musi być poważna historia, bo taką informację widzimy nie tylko w ogłoszeniu, lecz także na przywieszce komisowej za szybą samochodu. A sam samochód bardzo ładny: wiśniowo czerwony, błyszczący, pięknie wymyty.
Nissan jednak nie taki idealny
Już po chwili oglądamy Nissana z bliska, także pod maską. Niestety, auto było "trafione" i z przodu, i z tyłu. Tył raczej powierzchownie, a przód... trudno powiedzieć. No bo tak: po pierwsze, pas przedni to raczej zamiennik, a jeśli oryginał, to naprawiany. Lewy reflektor oryginalny, a prawy już nie. Po obu stronach śrubki podmalowano farbką, aby zamaskować ślady walki z odkręcaniem błotnika. Niestety, lakiernik zapomniał o zamaskowaniu (wypolerowaniu) morki na lakierze na części błotnika, której nie widać po zamknięciu maski. W dodatku kolor nie podpasował i podmalowane śrubki widać z daleka. Lakiernik daltonista? Chłodnica wydaje się nowa, ale też parę owadów już "wyłapała" – a więc może jednak nie nowa? Na pasie przednim ślady korozji – może ta naprawa blacharska odbyła się dawno, jeszcze w Niemczech? Widzimy też ślady obecności kun, wygryzione wygłuszenie i nowe peszle na instalacji elektrycznej.
Samo auto jest umyte wszędzie, wyczyszczone w zakamarkach karcherem "do nowości", a dodatkowo wyplakowane i wyprane. Aż trudno ocenić jego przebieg, z drugiej strony kierownica w stanie "jak nowa". No ale przecież mają być papiery, że auto serwisowane w ASO...
Dodajmy, że silnik odpala i brzmi dobrze, a samochód ogólnie – na pierwszy rzut oka – ładniejszy niż oglądane wcześniej Suzuki.
No więc idziemy do biura komisu z nadzieją, że potwierdzimy przebieg i poznamy historię auta, a potem może je kupimy. Ale tak: ostatni udokumentowany w papierach serwis w ASO miał miejsce w 2014 roku, a jeśli coś takiego miało miejsce potem, to nie ma na to śladu dokumentu. Samochód jest w Polsce od dwóch lat, co wyjaśnia pierwsze ślady korozji na przednim pasie: nawet tanie zamienniki nie zaczynają rdzewieć po miesiącu, ale po roku często już tak... Sprzedawca przyznaje, że auto przeszło u niego drobne naprawy blacharsko-lakiernicze.
Ogólnie: auta z nieco tajemniczą historią, które miało być "serwisowane w ASO", nie możemy jednak nikomu z czystym sumieniem polecić bez zalecenia dokładniejszego sprawdzenia. W każdym razie nie jako pierwsze auto dla młodej lekarki z Podkarpacia. Myślimy wciąż o Suzuki, które jest dalekie od ideału, ale w miarę nie odpicowane.
Suzuki jednak też nie. Co przesądziło?
Z takimi oto wrażeniami wracamy do ojca młodej lekarki, sugerując, że to Suzuki może nie idealne, ale jakby nic lepszego się nie znalazło, to warto dać mu szansę. Kupić opony, wymienić olej, przeserwisować hamulce, wyprać środek – będzie jeździć. I może tak by się stało, ale na hasło "cztery różne opony" potencjalny kupiec jednak się obruszył. "Serio? Mam kupić samochód po jakimś lumpie?".
Jak się zastanowić, to głęboka słuszność jest w tych słowach. Jakim trzeba być technicznym ignorantem, aby założyć do samochodu cztery różne opony. Jakim trzeba być flejtuchem. Albo, jakim trzeba być liczykrupą, aby zabrać ze sprzedawanego samochodu dobre opony i zastąpić je oponami ze śmietnika? Jak w takim razie uwierzyć, że ktoś wymieniał w tym samochodzie olej, skoro wiedział, że samochodu zamierza się pozbyć? Zresztą zużyte przednie hamulce i wymienione niedawno, już w Polsce drobne elementy zawieszenia (musiało być z nimi źle!), wskazują jasno, że auto może i było niedawno na przeglądzie w fińskim ASO, ale nie po to, by zachować jego idealny stan i kondycję.
W przypadku Suzuki naprawdę niewiele zabrakło, żeby samochód doprowadzić do stanu, który mógłby zachwycić oglądających: cztery opony całoroczne, nowe klocki i tarcze z przodu, nowa lub używana, ale nieuszkodzona lampa (klosz jednego z reflektorów jest pęknięty po stłuczce), a przede wszystkim solidne mycie (może warto poprosić sprzedawcę Nissana o kilka lekcji – tak pięknie domytego auta, nawet w zakamarkach, dawno nie oglądaliśmy, ale na przyszłość radzimy mniej "plaka" – tak widać z daleka, że auto było "picowane"). Baza jest niezła, szczególnie że ten model uchodzi za ponadprzeciętnie solidny pod względem mechaniki. Na plus w tym przypadku: opis w ogłoszeniu bez handlarskiej poezji, choć akurat o komplecie opon do wymiany – ani słowa. No i na plus gotowość sprzedających do wydania auta "na gotowo" – po wszystkich niezbędnych wymianach eksploatacyjnych, choć "to kwestia ceny".
Oba auta mimo wszystko rokują – w przypadku Nissana nie ma wprawdzie dokumentów potwierdzających wiarygodnie niski przebieg, przed zakupem warto byłoby też dokładniej ocenić jakość naprawy blacharsko-lakierniczej przodu i upewnić się, czy wszystkie uszkodzenia zostały usunięte. No i Nissan miał zamontowane 4 niezłe opony całoroczne tej samej marki, choć nie z jednego kompletu, dwie starsze, dwie nowsze, ale wszystkie z mniej-więcej równym bieżnikiem. W znacznie lepszym stanie były też jego hamulce – przy pobieżnych oględzinach nie stwierdziliśmy usterek, które wymagałyby natychmiastowej ingerencji mechanika.