Odcinek drogi o długości ok. 100 m, a na nim ograniczenie prędkości do 40 km/h, kilkadziesiąt metrów dalej znak informujący o końcu obszaru zabudowanego, a tuż za nim ograniczenie prędkości do 50 km/h. To nie fikcja, tylko rzeczywista sytuacja na jednej z dopiero co wyremontowanych ulic prowadzących wzdłuż nowego odcinka drogi ekspresowej S7 od węzła Warszawa Lotnisko do węzła Lesznowola.

To tylko jeden przykład. A takich w całej Polsce można wymienić tysiące, zarówno na drogach krajowych oraz na terenach miast i miejscowości, jak i na parkingach przy centrach handlowych. O ten absurdalny stan rzeczy zapytaliśmy m.in. w Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad (GDDKiA), która — jak można było się domyślić — wytłumaczyła się obowiązującymi przepisami.

Dalsza część tekstu pod materiałem wideo

Być może oznakowanie jest absurdalne, ale za to w zgodzie z przepisami

Dla zarządców dróg, czy to GDDKiA, czy władz miejskich lub gminnych, podstawą jest rozporządzenie ministra infrastruktury w sprawie szczegółowych warunków technicznych dla znaków i sygnałów drogowych oraz urządzeń bezpieczeństwa ruchu drogowego i warunków ich umieszczania na drogach, czyli tzw. Czerwonej Księdze. To właśnie ten akt prawny ma wskazywać, w którym miejscu należy ustawiać znaki drogowe.

Problem pojawia się jednak wtedy, gdy przepisy, zamiast pomagać, po prostu wprowadzają chaos lub pozwalają sugerować, że chodzi o pieniądze, które przeznaczane są na zakup i utrzymanie oznakowania.

Już w 2013 r. NIK alarmowała w sprawie oznakowania — bez skutku

Problem chaotycznego oznakowania polskich dróg jest znany już od wielu lat. M.in. w 2013 r. Najwyższa Izba Kontroli (NIK) alarmowała w tej sprawie i wskazywała, że nasze drogi są fatalnie oznaczone, a samych znaków jest zbyt dużo. Jak pokazują obecne realia, od tego czasu nic — albo prawie nic — się w tej kwestii nie zmieniło.

Problem związany z oznakowaniem dostrzegła także GDDKiA, która już w 2013 r. starała się o wprowadzenie zmian w przepisach. Celem miała być nie tylko poprawa bezpieczeństwa ruchu, lecz także ograniczenie liczby znaków na drogach. Niestety, od tego czasu nie zadziało się nic, co mogłoby pomóc wielu zdezorientowanym kierowcom, a przede wszystkim ograniczyć powszechną w Polsce "znakozę" i związane z nią koszty.