- W ciągu jednego dnia trafiliśmy na co najmniej dwie akceptowalne oferty, szukając używanego Volkswagena Tiguana w rozsądnym budżecie,
- Co ważne, tym razem wybieraliśmy oferty handlarzy, które powinny od razu wzbudzać podejrzenia
- Dobrze nie wróży to, że komisy nie podawały w ogłoszeniach swoich prawdziwych pełnych adresów albo sprzedający twierdzili, że są osobami prywatnymi, choć oferują wiele aut
- Oferta zdecydowanie najdroższa okazała się najbardziej zaskakująca wśród oglądanych tego dnia pojazdów
- Przypominamy tekst, który pierwotnie ukazał się na początku 2024 r.
Nie ma co ukrywać: po odkryciu zwoleńskiego zagłębia samochodów porozbijanych, z cofanymi licznikami, a przede wszystkim w dość nieprawdopodobny sposób przygotowywanych do sprzedaży, tym razem zdecydowaliśmy się na eksplorację komisów w Kielcach. I przyznajmy, od początku liczyliśmy, że będą ofiary. Kandydat był dość podejrzany: bezwypadkowy Tiguan sprowadzony z Niemiec (już samo to jest podejrzane – bo auta używane są w Niemczech zwykle droższe niż w Polsce, więc te, które do nas trafiają, z reguły mają jakieś wady). Do tego z umiarkowanym przebiegiem. 212 tys. km to – jak na auto z 2009 r. a więc prawie 14-letnie – mało. Niemiec kupił sobie nietanie auto z silnikiem Diesla, aby przejeżdżać nim kilkanaście tys. km rocznie? Wątpliwe.
Ukryty jak kielecki autohandel
Już z drogi dzwonimy do sprzedającego, by zapowiedzieć swoją wizytę. Nie da się inaczej, bo w ogłoszeniu podana jest miejscowość, ale bez konkretnego adresu. Właściciel jest gdzieś w trasie, ale ma się zorientować, czy ktoś pokazałby nam samochód. Oddzwania, że jest to możliwe, podaje adres. Jedziemy.
Niwy to miejscowość położona w odległości 20 km od centrum Kielc. Mapy Google, jak się zdaje, znają podany adres, kierują nas do centrum wsi. Z daleka widzimy pomiędzy zabudowaniami oddalony o jakieś 100 m od drogi plac z samochodami i właśnie w tym momencie nawigacja mówi: "jesteś na miejscu". Żadnego szyldu, żadnych banerów, żadnych komisowych chorągiewek. Niby tak blisko do Radomia czy Zwolenia, ale "kultura komisowa" jakby inna.
- Przeczytaj także: Pojechaliśmy do komisu w Zwoleniu po idealną Skodę Superb. Chcieli nas naciągnąć na 40 tys. zł
Nie za bardzo widać jakąś drogę, którą można by dojechać do placu z samochodami, ale jest otwarta brama. Wjeżdżamy i jadąc pomiędzy zabudowaniami przez prywatną posesję, dojeżdżamy do samochodów. To musi być tutaj – jest niewielki plac z samochodami, jest zamknięta hala również z samochodami i sąsiadujące z nią pomieszczenie, które chyba pełni funkcję myjni. Rozglądamy się w poszukiwaniu człowieka, bo szarobrązowego Tiguana za 36 tys. 900 zł nie widać.
Pytamy w myjni. Tak, jesteśmy umówieni. Z kim rozmawialiśmy? No tego nie wiemy – dzwoniliśmy na telefon z ogłoszenia. Wychodzi właściciel – okazuje się, że to jednak nie tu, jesteśmy o numer za daleko. Pod adres, którego szukamy, nawigacja nas nie doprowadzi, ale dostajemy instrukcje, w którą stronę jechać i gdzie skręcić, a potem lepiej zadzwonić do właściciela, by po nas wyjechał. Okazuje się jednak, że i tu możemy kupić używanego Tiguana, a nawet dwa. No to oglądamy.
Z wizytą u samochodowego flippera
Wiecie, czym zajmują się flipperzy mieszkaniowi? Wyszukują nieruchomości w dobrej cenie, która wynika z widocznego zużycia i kiepskiego wrażenia, jakie robi lokal. Lokal jest zapuszczony, więc nikt go nie chce, cena spada. W tym momencie wkracza flipper: twardo negocjuje, kupuje i natychmiast wpuszcza ekipę remontową. Po paru tygodniach lokal wygląda jak nowy, cena też jest nowa, wyższa. Jeśli uda się włożyć w remont, dajmy na to, 50 tys. zł, a sprzedać mieszkanie o 100 tys. zł drożej, niż się kupiło, to jest sukces. Pieniądze nie przychodzą za darmo, ale za to jest ich sporo.
To porównanie – może nieidealnie oddające sytuację – przychodzi nam do głowy, gdy właściciel wpuszcza nas do metalowej hali z samochodami, do której wciśnięto i czarnego Tiguana. W środku poza Tiguanem są dziesiątki innych popularnych modeli, głównie SUV-ów. Widać, że jest ruch w interesie – to nie jest hala, w której auta stoją miesiącami czy latami, wszystkie wyglądają świeżo. Obok hali jeszcze więcej aut, niektóre najwyraźniej dopiero przyjechały do Polski.
Tiguan, którego tu oglądamy, nie kosztuje 36 tys. 900 zł jak ten, po którego pierwotnie przyjechaliśmy, tylko 48 tys. 900 zł. Wychodzi, że jest o 12 tys. zł droższy i to robi różnicę. Ten Volkswagen jest jednak o dwa lat młodszy, choć stan licznika ma praktycznie ten sam – 214 tys. km. Jest czarny, a nie szarobrązowy, w dodatku to atrakcyjniejsza wizualnie wersja po liftingu, z lepszym wyposażeniem.
Otwieramy drzwi, maskę, zaglądamy w zakamarki. Czegoś takiego dawno w żadnym polskim komisie nie widzieliśmy, no, chyba że w przypadku aut rocznych czy dwuletnich, sprzedawanych w salonach. Na oko auto jest... idealne. Wnętrze jak nowe, bez jednej skazy. Czy prane? Z pewnością, ale nie widać typowych w samochodach handlarzy śladów prania, zagnieceń, fałd materiału, które powstają, gdy ktoś rozsiada się w mokrym jeszcze fotelu. Zero widocznych rys na plastikach, gałeczkach, przyciskach, gałka zmiany biegów jak nowa.
Teraz rzut oka pod maskę: czyściutko, sterylnie. Nie widać typowych w komisowych samochodach śladów utlenienia na aluminiowych powierzchniach, które powstają po umyciu silnika myjką i pozostawienia, aż samo wyschnie. Nawet filtr paliwa bez powierzchniowej korozji, która w Volkswagenach jest standardem. Znów: na pewno ktoś mył silnik, ale nie brutalnie pod ciśnieniem, raczej myjką parową, a przynajmniej przy użyciu dobrej chemii.
Z zewnątrz lakier ładny. Nie ma takiej możliwości, aby czarny lakier zachował świeży wygląd bez polerowania i ten jest wypolerowany z głową. Nie ma hologramów po niefachowym użyciu polerki, nie ma śladów pasty polerskiej pod uszczelkami ani zalakierowanych uszczelek. Z wad: prawy błotnik malowany (była kolizja), ale wcale nie jest łatwo dostrzec ślady naprawy. W dolnej części przedniej szyby jest widoczny odprysk. Wciąż jednak można przyjąć, że samochód jest bezwypadkowy i nie ulega dyskusji, że jest w ponadprzeciętnie dobrym stanie.
Jeszcze jedno: zaciski hamulców – prawdopodobnie są malowane, no chyba że są nowe. Nie pomalowano ich jednak na czerwono, tylko na fabryczny kolor, no i nie na rdzę, tylko na wypiaskowaną, a przynajmn,iej dobrze oczyszczoną powierzchnię. Tarcze czyściutkie, w dobrym stanie. Nawet od spodu auto jest czyste. Zresztą, na pierwszy rzut oka również inne auta w czystej hali wydają się bardzo ładne. Ciekawe.
Auto ma historię serwisową. I to nie tylko w ogłoszeniu. O dziwo, nic nie zginęło, są potwierdzenia z przeglądów, tak więc można śmiało przyjąć, że stan licznika koresponduje z prawdziwym przebiegiem. A przecież handlarze zwykle twierdzą, że Niemcy takich rzeczy nie trzymają...
Werdykt po oględzinach? Dobre auto. Może nie tanie, ale dobre. Czy warto brać – to zależy od budżetu i punktu odniesienia. Skąd się wziął ten Tiguan w takim stanie, dowiemy się w drugiej połowie dnia. Jedziemy więc po sąsiedzku oglądać Tiguana, który jest o dwa lata starszy i 12 tys. zł tańszy.
- Przeczytaj także: Wzięliśmy 50 tys. zł i pojechaliśmy do Radomia po używany "damski" samochód. Co zastaliśmy?
Tiguan tańszy, bo nieprzygotowany?
W linii prostej pomiędzy jednym a drugim placem jest mniej niż 100 metrów, jeśli chodzi o adres, to – w teorii – są położone po sąsiedzku. Minęło jednak ze 20 minut, zanim dotarliśmy na miejsce, m.in. dlatego, że tu każda dróżka wygląda jak wjazd na prywatne podwórko. Gdy tak staliśmy w polu, rozglądając się i próbując różnych map, zobaczyliśmy panią w Volkswagenie Golfie stojącym przy drodze. Podejść, zapytać? Eee, nie będziemy straszyć. W końcu wjeżdżamy we właściwą ścieżkę, trafiamy na podwórko z samochodami, a po chwili za nami wjeżdża Volkswagen Golf. Podwórko wygląda znacznie mniej reprezentacyjnie od placu z halą, na którym byliśmy poprzednio. Widać, że tutejsza oferta przeznaczona jest dla mniej wymagających nabywców – na placu stoi sporo aut z niższej półki cenowej, po kątach leżą pogięte, zniszczone elementy aut, które świadczą o tym, że wiele z oferowanych tu samochodów ma za sobą burzliwą przeszłość.
Pani z dzieckiem pokaże nam Tiguana pod nieobecność właściciela – widać, że wcześniej wyjechała po nas na drogę...
Szarobrązowy Tiguan stoi w ciemnym, blaszanym garażu, wciśnięty w kąt pomiędzy innymi samochodami. Nic nie widać. Pani zgrabnie manewrując, wyjeżdża innym samochodem, żeby udrożnić przejazd, a następnie wsiada w Tiguana. Ten gaśnie. I potem jeszcze raz, i jeszcze raz.
W końcu auto stoi na trawniku w świetle dziennym. No tak: jest o 12 tys. zł tańsze, ale też odpowiednio mniej atrakcyjne. Jest umyte, ale trudno uznać, że zostało profesjonalnie przygotowane do sprzedaży. Zresztą przez telefon sprzedawca uprzedzał, że choć Tiguan jest sprawny, to jednak wymaga przeglądu, wymiany filtrów, paska itp.
Miernik lakieru nie pokazuje nic niepokojącego, więcej widać na oko – lewy przedni błotnik był odkręcany, nadkole trochę źle spasowane. Komora silnika wygląda jak w 14-letnim Volkswagenie – czyli brudna, filtr paliwa podkorodowany, aluminium tu i ówdzie powierzchniowo utlenione — ale niby jak miałaby wyglądać? Wnętrze (prawie) niezniszczone – wszystko na swoim miejscu, farba z przycisków nie złazi. Uszkodzone tylne kratki nawiewów (w tym modelu to normalne), wystarczy mocniej trącić je nogą, by połamać. Z drugiej strony w czarnym Tiguanie, którego oglądaliśmy wcześniej, były jak nowe.
Poszukajmy pozytywów, a przecież są. No to tak: auto nie całkiem dziewicze, ale można powiedzieć, że bezwypadkowe. Gdyby je umyć, będzie wyglądać zupełnie dobrze. Felgi całe, opony dobre. Jak na 14-letni samochód – umówmy się – wszystko w normie. Ale najlepsze w schowku: to drugi z rzędu samochód (niewiarygodne), w którym nie zginęły dokumenty potwierdzające przebieg i historię serwisową.
W 2019 r. auto miało za sobą duży serwis – wymieniono m.in. turbosprężarkę i DPF. Niemiecki mechanik na boku – usprawiedliwiając niemały koszt naprawy, równowartość kilkunastu tysięcy złotych – dodał uwagę, że jego zdaniem do usterki doszło z powodu złego oleju. Do tego jeszcze kilka innych faktur dokumentujących przeglądy i naprawy (trochę ich było) i co ważniejsze – zaświadczenie z niemieckiego badania technicznego (bez uwag), które uwiarygadnia deklarowany w polskim ogłoszeniu przebieg. Auto wprawdzie od dawna nie było obsługiwane w ASO, ale dokumentacja serwisowa i rachunki świadczą o tym, że trafiało do mechaników z prawdziwego zdarzenia.
No i przy okazji wydało się, dlaczego sympatycznej pani pokazującej nam auto, przy próbie ruszenia zdarzyło się zdusić silnik. Nic w tym dziwnego, bo sprzęgło tego egzemplarza już swoje przeszło. Jeszcze się nie ślizga, jeszcze nie hałasuje i nie drga dwumasowe koło zamachowe, ale sprzęgło już dziwnie "bierze", więc pewnie w nieodległej przyszłości trzeba się będzie nim zająć. Wytłumaczenie też można znaleźć w historii serwisowej auta. Trzy lata temu poprzedni właściciel zamontował w samochodzie hak holowniczy – zapewne nie dla ozdoby.
Na tym etapie sytuacja wygląda następująco: możemy mieć za 48 tys. zł auto jak nowe albo za 38 tys. zł (plus pewnie jakieś 2,5-3 tys. zł za niezbędny serwis) auto przeciętne. Co wybrać – to zależy od budżetu. Postanawiamy obejrzeć jeszcze jedno auto.
- Przeczytaj także: Sprzedał powypadkowy samochód za 44 tys. zł. Sąd nakazał zwrócić kupującemu 100 tys.
Komis, ale sam go nie znajdziesz
Liczymy na trochę sensacji. Wybieramy autohandel w centrum Kielc, nie ukrywający, że jest autohandlem i poleca gwarancję VIP Gwarant. Auto oczywiście bezwypadkowe, pierwszy właściciel od nowości, rozsądny przebieg – niecałe 270 tys. km to w dieslu z 2008 r. naprawdę umiarkowany wynik – serwisowany w ASO. Czyli komplet.
Jedziemy bez uprzedzenia pod adres podany w ogłoszeniu. Prawie centrum Kielc. Na miejscu... nic tu nie ma. Żadnego komisu. Ktoś po prostu podał centrum Kielc i szukaj wiatru w polu. Dzwonimy. Miły pan twierdzi, że ogłoszenie dodał dopiero dwie godziny temu, można się z nim umówić. Gdzie? Podaje adres... we wsi pod Kielcami. Ruszamy. Zanim znaleźliśmy podany adres, znów chwila minęła – bardzo okazały dom, luksusowe, sportowe BMW na podjeździe i... niewiele więcej. Okazuje się, że plac z samochodami jest za domem, z drogi nie widać. Sporo ciekawych aut, w tym kilka z wyższej półki, są nawet auta elektryczne.
Po chwili okazuje się, że sensacji nie będzie. Jeśli ktoś trzyma samochody na sprzedaż pod swoim domem, to raczej woli, aby te samochody były z grubsza uczciwe. I ten też wygląda uczciwie. Chyba najmniej atrakcyjny z tych, które oglądaliśmy, ale... No bo tak: przebieg nie 268 tys. km, tylko prawie 294 tys. km. Podobno od pół roku jest w Polsce i dużo jeździ. Wnętrze skórzane ze śladami pewnego zużycia, niemniej korespondujące z przebiegiem. W schowku dokumenty z historią serwisową (od ostatniej potwierdzonej wizyty w ASO minęły lata, ale to, co jest, pozwala uznać, że przebieg jest wiarygodny). Można powiedzieć, że samochód bezwypadkowy, choć przedni błotnik malowany – na srebrnym metaliku wszystko widać. Co chyba najgorsze, to na każdym prawie elemencie nadwozia jakaś rysa czy niewielkie otarcie albo wgniotka. Tak wyglądają samochody po 15 latach normalnego, niezbyt intensywnego używania i trzeba się z tym pogodzić. No, chyba że auto zostało odświeżone.
Mówimy sprzedawcy, że to już trzeci Tiguan z dziś oglądanych w okolicy i, szczerze mówiąc, nie najładniejszy. – A gdzie ten ładniejszy – pyta właściciel? – W Niwach. – Aaaa, w Niwach... No to ja do nich nie startuję. Ja ich znam, oni ze starej ciężarówki czy z busa robią nówkę. Wiecie, oni nie biorą jeńców: jak jakiś plastik jest porysowany, to wymieniają. Ich auta są tak samo stare, ale odpicowane.
Jak to jest z tym upiększaniem samochodów i czy auta od flippera trzeba się bać?
W momencie, gdy tajemnica 12-letniego Tiguana wydała się w taki sposób, zaczynamy sobie to wszystko układać. Staranne czyszczenie auta w taki sposób, aby go nie zniszczyć, to jedno, ale w starym Volkswagenie typowe jest, że tu i tam schodzi farbka z przycisków, z gałek, coś tak się wyciera, pęka – a w czarnym Tiguanie nic. Tylko pytanie, czy jest coś złego w tak starannym usunięciu, bądź co bądź, usterek. Jeden z autorów tego reportażu lubi stare Mercedesy i robi dokładnie to samo: porysowane plastiki wymienia, zabrudzone rzeczy czyści myjką parową albo specjalnymi narzędziami pneumatycznymi – wprawdzie nie do końca na handel, tylko w pierwszej kolejności dla siebie, no ale ostatecznie przecież gdy auto się nudzi, trafia na sprzedaż za kwotę odpowiednio wyższą od przeciętnej. Musi być droższe, bo jest ładniejsze, cieszy oko, a jego "przygotowanie" to konkretne wydatki. To coś więcej niż "picowanie" auta na sprzedaż, no i kupujący dostaje wartość dodaną. Przy założeniu, że samochód nie ma wad ukrytych i że w przeszłości nie owinął się wokół drzewa, nowy właściciel ma doświadczenie porównywalne z kupnem nowego samochodu. Sprzedawca inwestuje dodatkowe, powiedzmy, trzy tys. zł, a do ceny dodaje sześć tys. zł – i w ten sposób ma dodatkowy zarobek. No i takie auto przyjemnie się sprzedaje: przychodzi klient, porównuje samochód z ofertą konkurencji i musi przyznać, że ten ładniejszy. Jeśli wybierze tańszą opcję, będzie niezadowolony. Tak to działa.
Wracając do kwestii: czy lepszy, ładniejszy Tiguan za 48 tys. zł, czy nieco starszy i brzydszy za 36 tys. zł? To jest to, po pierwsze, kwestia budżetu. Jeśli samochód jest bezwypadkowy, nieuszkodzony, ma jakąś historię serwisową, ktoś o niego przynajmniej z grubsza dbał, to pewnie jeszcze posłuży – i w tym kontekście każdy z oglądanych przez nas Tiguanów był akceptowalny z zastrzeżeniem, że 212 tys. km przebiegu i prawie 300 tys. km – to robi różnicę.
Zapłacisz więcej za auto, to i więcej dostaniesz (ładniejszy i młodszy samochód odsprzedasz drożej), mniej dołożysz na starcie, a i przyjemność znacznie większa, bo wrażenia niemal jak po zakupie auta z salonu. Jeśli kogoś stać, to warto dopłacić.
Galeria zdjęć
We wnętrzu tego egzemplarza trudno znaleźć jakiekolwiek ślady zużycia czy nawet używania. Tak powinno się przygotowywać auta do sprzedaży.
Kilkunastoletni Volkswagen podobno musi mieć powycierane przyciski i gałki. Ten nie ma
Pod maską, a nawet od spodu, auto prezentuje się w stanie salonowym. Ciekawe, jak wyglądała "baza" po sprowadzeniu, bo efekty prac są doskonałe.
Odprysk i nalepka na szybkie świadczą od tym, że auto jeździło.
Podobne auto oferowane po sąsiedzku, ale standard przygotowania zupełnie inny. Cena niższa.
Jest co czytać. Na szczęście sprzedawca nie wyrzucił momentami burzliwej historii serwisowej. Przebieg jest udokumentowany, przeglądy i naprawy również, choć w ASO auto nie było od dawna.
Ciekawe, czy droższy Tiguan też tak wyglądał, kiedy trafił do Polski? Normalne ślady użytkowania kilkunastoletniego auta.
Silnik pracuje poprawnie, choć zapalał niechętnie (długi postój, akumulator?), sprzęgło do sprawdzenia.
Srebrny, ze skórzaną tapicerką, ale też i z największym przebiegiem.