- Nieprawdziwe informacje zawarte w ogłoszeniach o sprzedaży używanych samochodów to wciąż rynkowy standard
- Przepisy, które przewidują kary więzienia za cofanie liczników, nie są dla sprzedawców przeszkodą, by oferować "kręcone" samochody
- Niektóre auta sprzedawane jako bezwypadkowe są "ulepione" w dość nieprawdopodobny sposób
- W Zwoleniu – miasteczku wielu komisów samochodowych – natknęliśmy się na jeszcze jeden bardzo specyficzny obyczaj
- Skoda Superb ze Zwolenia i czerwone zaciski hamulców po raz pierwszy
- Skoda Superb ze Zwolenia – zapowiadała się dobrze, ale tylko przez chwilę
- Czerwone zaciski hamulcowe po raz drugi...
- Skoda Superb bezwypadkowa? Kiedyś może tak...
- Skoda ze Zwolenia nie tylko powypadkowa, ale i "kręcona"!
- Miłośnik lewych numerów
- Czerwone zaciski hamulcowe po raz trzeci
- Passat lepszy, choć nie idealny. Przy okazji wyjaśniamy tajemnicę zwoleńskich czerwonych hamulców
- Kupić, nie kupić? Posprawdzać zawsze warto!
"Zobacz – sąsiad pokazuje mi ogłoszenie na komórce – świetna, nie?". Ogłoszenie dotyczy 12-letniej już Skody Superb, jednak trzeba przyznać, że na pierwszy rzut oka samochód wydaje się atrakcyjny. Nie chce mi się oglądać tych zdjęć na komórce, więc siadamy przy stole i włączamy komputer. Czytam: "Skoda Superb rocznik 2011, przebieg 190 tys. km, bezwypadkowy, serwisowany w ASO". No tak – kiedyś większość aut w ogłoszeniach miała przebieg poniżej 100 tys. km, ale teraz podobno sprzedawcy boją się cofać liczniki, a poza tym ludzie już nie oczekują, że 10-letni samochód jeździł tylko w niedzielę do kościoła. Z drugiej strony, jeśli ktoś w 2011 r. kupił Skodę Superb kombi ze 170-konnym dieslem i z napędem 4x4, to być może jednak miał w planach duże przebiegi. Zwłaszcza np. w Niemczech. Kto to wie... Ale czytam dalej: "Serwisowana do końca – 100 proc. oryginał. *** Zaprasza". No, taki tekst w ogłoszeniu wykraczający poza "ptaszki" kliknięte w tabelce (wiadomo – można się pomylić) już coś waży. Jeśli ktoś tak pisze, to znaczy, że ma mocne papiery. A zatem przebieg pewnie rzeczywiście oryginalny. No i być może auto bezwypadkowe, dlatego choć stare, to dosyć drogie.
Skoda Superb ze Zwolenia i czerwone zaciski hamulców po raz pierwszy
To zobaczmy jeszcze zdjęcia – mówię – i oglądam je w powiększeniu centymetr po centymetrze. Kolory na poszczególnych elementach zgadzają się, zero jakichś podejrzanych załamań światła... widzę jedną rzecz, która nie tyle niepokoi, ile nie podoba mi się: na jednym ze zdjęć dostrzegam pomalowane na czerwono zaciski hamulcowe. Skoda Superb z dieslem nie miała fabrycznie barwionych zacisków, ktoś to zrobił sobie sam. Taki rodzaj "rzeźby" albo – jak kto woli – "wiejskiego tuningu", no ale o gustach się nie dyskutuje, to nie jest jakaś wielka rzecz. Proponuję sąsiadowi: Ty się jeszcze jeden dzień wstrzymaj. Pojedziemy tam z kolegą z Auto Świata służbowo i obejrzymy ten samochód. Jeśli jest taki dobry, to załatwisz sprawę zdalnie, zapłacisz bezpiecznie przelewem i nie będziesz wozić gotówki. Pojedziesz po auto już z tablicami i wrócisz "na legalu". Pasuje?
Skoda Superb ze Zwolenia – zapowiadała się dobrze, ale tylko przez chwilę
Dzień później meldujemy się z zaskoczenia przed bramą autokomisu. Nie dzwoniliśmy wcześniej – nie zamierzamy ufać sprzedawcy w ani jedno słowo, bo wcześniej przejrzeliśmy jego opinie zamieszczane przez jego klientów w Internecie. Cóż... nie są dobre. Może to konkurencja pisze krytyczne opinie? Może sprzedawca kiedyś się pomylił, a Skoda jest rzeczywiście warta tych pieniędzy?
Niestety, widać od razu, że auto w rzeczywistości nie wygląda tak świeżo, jak na zdjęciach, a kolory na poszczególnych elementach trochę się rozjeżdżają. Czyżby przy szykowaniu ogłoszenia był w użyciu Photoshop albo inne programy czy aplikacje? Sztuczna inteligencja obrabiająca zdjęcia potrafi teraz robić cuda!
Przednia szyba, a jakże, wymieniona na jakiś zamiennik (pół biedy) i wklejona trochę krzywo (to gorzej). No ale tylko trochę krzywo. Tylna szyba też była odklejana i wklejana, to akurat każdy powinien dostrzec, bo ktoś, kto to robił, nie za bardzo się na tym znał, widać ślady po bąblach powietrza pomiędzy warstwami kleju.
Prosimy o kluczyki i od tej pory sprzedawca nie odstępuje nas na krok. Zaglądamy do wnętrza: trochę "wyślizgane", ślady nie do końca udanego prania. Przetarty mieszek dźwigni zmiany biegów. Licznik wskazuje ponad 198 tys. km (a nie 190 tys. jak w ogłoszeniu), no ale różnica nieduża. Przyjmijmy, że auto jeździ, choć to mało prawdopodobne – na tarczach hamulcowych widać warstwę wielotygodniowej korozji. Tarcze zużyte, no i te nieszczęsne czerwone zaciski pomalowane byle jak sprejem... No ale czy to auto może mieć poniżej 200 tys. km? Trudno powiedzieć, prosimy o historię serwisową. Nie ma! Jak to nie ma, przecież miała być? Skoda miała być serwisowana do końca! Sprzedawca nie wie. Sugeruje, że może trzeba by zapytać w serwisie Skody (pewnie wie dobrze, że jak się nie jest właścicielem auta, to nie tak łatwo uzyskać informacje) albo zamówić raport VIN w Internecie. Pomyślimy o tym, a na razie zaglądamy pod maskę. Dowiadujemy się za to, że samochód ma nowe sprzęgło i koło dwumasowe (naprawa za kilka tys. zł) – ale nie ma ani śladu papieru, który by to potwierdzał, nie wiadomo też, jakiej jakości części zostały użyte.
– Mamy swojego mechanika, możemy coś napisać, że było wymieniane – kusi handlarz.
Zaglądamy pod maskę. Utlenione aluminium tu i tam (to tylko defekty kosmetyczne), ślady mycia pod ciśnieniem, a z lewej strony... łączenie blach rozerwanych niegdyś w wypadku wypełnione jakąś masą, której nie chciał trzymać się lakier. Do tego ślady lakieru na listwach, uszczelkach... — Coś tu się działo, jakieś kolizje wypadki? — pytamy. — Nieeee... tzn. może kiedyś coś było, ale nie u nas — odpowiada. — To znaczy, tak jak przyjechał z zagranicy, tak stoi? — nie odpuszczamy. — No tak, my nic nie robiliśmy... — słyszymy.
Czerwone zaciski hamulcowe po raz drugi...
Rozglądamy się wokół. Widzimy, że sąsiedni samochód też ma czerwone zaciski hamulców. I sąsiedni też. I jeszcze jeden! Nie wierzę, robię szybki spacer po placu, liczę – jakieś 80 proc. samochodów oferowanych na sprzedaż ma zaciski hamulców pomalowane czerwonym sprejem, natomiast tarcze hamulcowe pomalowane są srebrzanką – prosto na rdzę. To tak jakby potwierdzenie, że "nic nie robią z samochodami, które ściągają z zagranicy".
No więc pan sprzedawca, podkreślmy: profesjonalny sprzedawca, który ma wynikające z przepisów prawa obowiązki wobec konsumenta, o sprzedawanej przez siebie Skodzie Superb, twierdzi, że nie wie dokładnie nic, choć w ogłoszeniu jest napisane wprost: "serwisowana do końca – 100 proc. oryginał".
Skoda Superb bezwypadkowa? Kiedyś może tak...
Wiemy już, że auto uderzyło w przeszkodę przodem i zostało oddane do naprawy do kowala, a nie profesjonalnego blacharza, a teraz przechodzimy do prawej strony, która – widać to z dwóch metrów bez miernika lakieru – ma za sobą jakieś przygody. Po kolei: przedni błotnik malowany, a przykręcony tak, że po prostu widać marne spasowanie i pokaleczone, a następnie zalane farbą śruby. Nadkole odstaje, miejscowo przykręcone śrubami z marketu budowlanego.
Drzwi przednie malowane. Kształt progu – i to już duża rzecz – ktoś próbował przywrócić do oryginalnego kształtu za pomocą szpachli najpierw zwykłej, a potem natryskowej, ale czy nie doschła przed malowaniem, czy też z innej przyczyny miejscami lakier nie uzyskał połysku, powierzchnia miejscami stała się chropowata. Na tylnych drzwiach – co widać po otwarciu przednich – też coś lakiernikowi nie wyszło. Tylny błotnik także "wyrzeźbiony", co widać bez sięgania po czujnik lakieru. Pracownik komisu konsekwentnie: "Wie pan, może coś było robione kiedyś, ale nie u nas". Od spodu widać też na progach głębokie ślady niefachowego podnoszenia auta i spowodowaną tym korozję.
Skoda ze Zwolenia nie tylko powypadkowa, ale i "kręcona"!
Już wiemy, że sąsiad będzie niezadowolony, a może nawet powie, że jesteśmy tendencyjni i wymagamy od używanego samochodu zbyt wiele, może pomyśli, że auto ma za sobą tylko drobne stłuczki (choć jest zdecydowanie powypadkowe), zanim jednak pojedziemy poszukać podobnego auta w jednym z wielu tutejszych komisów, kontaktujemy się z niemieckim serwisem Skody. Po pięciu minutach wiemy już, że ten samochód, który rzekomo dziś ma za sobą 198 tys. km, miał już w przeszłości na liczniku 247 tys. km. Tyle że było to... ponad pięć lat temu!
Skoro już to wiemy, to zobaczmy, co na temat naszej Skody można znaleźć w raporcie CarVertical – firmy, która za kilkadziesiąt zł dostarcza informacje o używanych samochodach zgromadzone w licznych bazach danych z całej Europy. Potwierdza się to, co powiedzieli nam w ASO Skody, ale jest i coś więcej: jest jeden błędny wpis z 2016 r., poza tym auto bywało w serwisach regularnie i do sierpnia 2017 r. przejechało ponad 246 tys. km. Potem licznik cofnięto – uwaga – na 70 tys. km, a teraz ma prawie 200 tys. km. Wniosek: całkowity przebieg tego samochodu to prawdopodobnie ok. 400 tys. km i biorąc pod uwagę jego stan blacharski, jest on nie tyle używany, co zużyty.
Miłośnik lewych numerów
W tej sytuacji możliwości są w zasadzie dwie – albo mamy do czynienia z naiwniakiem, który nie ma pojęcia, co mu w Niemczech wciśnięto (informacje o powszechnej uczciwości działających w Niemczech handlarzy są mocno przesadzone), albo z kombinatorem, który w ogłoszeniach – najdelikatniej mówiąc – oszczędnie gospodaruje prawdą.
Uwaga na marginesie – z pobieżnej analizy informacji dostępnych na podstawie numerów VIN wynika (a naprawdę wiemy, gdzie szukać wiarygodnych informacji), że to niejedyne auto na tym placu, którego prawdziwa przeszłość może się nie do końca zgadzać z informacjami zawartymi w ogłoszeniu. Może jednak niepochlebnych opinii nie pisała konkurencja?
Z innych ciekawostek: już przy przeglądaniu ogłoszeń z tego komisu zwróciliśmy uwagę, że wiele aut ma te same numery rejestracyjne. Na pierwszy rzut oka wyglądają one jak niemieckie tablice wywozowe. Pomyśleliśmy, że może sprzedawcy został komplet starych tablic z jednej z poprzednich transakcji, a teraz używa ich do zdjęć, ale po pierwsze – kombinacja liter jakoś nam nie pasuje do żadnego miasta w Niemczech, a po drugie – na miejscu okazało się, że takie same tablice rzeczywiście znajdują się na kilku oferowanych autach. Taki zabieg utrudnia wyszukanie informacji o przeszłości samochodu, np. uniemożliwia wyszukanie zdjęć z archiwalnych ogłoszeń lub aukcji, z których handlarz auto pozyskał. A można się czasem zdziwić, w jakim stanie i za jakie kwoty kilka tygodni wcześniej auta były oferowane za granicą.
Wcześniej podrabiane niemieckie tablice widywaliśmy w innych komisach w tej okolicy np. na autach sprowadzanych z Danii lub ze Szwecji, czyli z krajów, w których po samych numerach auta można uzyskać niemal komplet informacji dotyczących przebiegu, przeglądów, właścicieli, sposobu użytkowania.
Interesująca nas Skoda "lewe tablice" miała wprawdzie na zdjęciach w ogłoszeniu, ale już na żywo zobaczyliśmy ją z innymi numerami, zgodnymi z tym, co auto ma w papierach.
Czerwone zaciski hamulcowe po raz trzeci
Jedziemy do kolejnego komisu w poszukiwaniu dużego kombi z dieslem i napędem na cztery koła – szukamy czegoś, co mogłoby sąsiadowi zastąpić Skodę Superb, której nie pozwolimy mu kupić. Kilkaset metrów dalej wchodzimy do kolejnego komisu, a w oczy rzucają nam się... czerwone zaciski hamulcowe. Nie w jednym aucie, nie w dwóch – dziesiątki używanych samochodów mają wymalowane sprejem na czerwono zaciski hamulców, a tarcze i ich okolice są pryśnięte srebrzanką. Nie, żeby ktoś je w tym celu demontował – nic z tych rzeczy. Po prostu, zamiast wymienić tarcze hamulcowe, które są zużyte, malują je na srebrny kolor, prosto na rdzę. Z daleka wyglądają jak nowe, ale wystarczy spojrzeć z bliska, by zobaczyć, że to często złom. A jak się trafią tarcze hamulcowe w dobrym stanie, to też je malują. I jeszcze jedna rzecz: w niektórych naprawdę drogich samochodach zdarzają się zaciski pomalowane sprejem na złoto. To musi być wersja premium.
Po przejściu przez pięć albo sześć komisów czujemy się zdruzgotani nadmiarem specyficznego tutejszego tuningu (ciekawe, że miejscowi obywatele nie malują hamulców w swoich samochodach, ten cały upiększany po taniości towar musi wyjeżdżać dalej, gdzieś w Polskę) i postanawiamy znaleźć jakiś rokujący samochód w ogłoszeniach. Drugiej Skody Superb kombi w zbliżonym przedziale cenowym nie znajdujemy, ale jest biały Volkswagen Passat kombi Alltrack 2.0 TDI. Tak, od razu widzimy w ogłoszeniu: ma pomalowane na czerwono zaciski hamulców. Mimo to jedziemy.
Co do ogłoszenia, to przeczytaliśmy w nim m.in. że "wszystkie części (w tym płyny, klocki hamulcowe oraz filtry) były wymieniane na czas, dzięki czemu samochód jest przygotowany do jazdy i można nim wracać do domu bez żadnych obaw. Samochód był regularnie serwisowany w ASO".
No i super. Jedyny zgrzyt to to, że w opisie zaplątało się gdzieś słowo "Tiguan" – to inny model VW. Albo przejęzyczenie, albo te ogłoszenia to takie kopiuj-wklej.
- Przeczytaj także: Wzięliśmy 50 tys. zł i pojechaliśmy do Radomia po używany "damski" samochód. Co zastaliśmy?
Passat lepszy, choć nie idealny. Przy okazji wyjaśniamy tajemnicę zwoleńskich czerwonych hamulców
Pięć minut później oglądamy Passata, który jest o kilka tys. zł droższy od Skody Superb, ale i o dwa lata młodszy. Ma stan licznika o 30 tys. km wyższy, no ale wiemy już, że to tylko stan licznika – jest z tym dokładnie tak, jak kiedyś.
Auto na pierwszy rzut oka jest lepsze – mniej ulepione, może nawet wcale... No jednak nie do końca, bo cały prawy bok wydaje się malowany, ale zapytamy sprzedawcę. Sprzedawca, inaczej niż w poprzednim komisie, konkretny. — Nie pamiętam, tyle tych samochodów, ale pójdę po miernik. Mierzy przy nas, nie próbuje nic ukrywać, a konkluzja prawdziwa: błotnik malowany, drzwi malowane, te drzwi też malowane i ten błotnik też malowany. Cały bok malowany, ale słupki całe, progi oryginalne. Czyli auto od biedy – po dokładniejszej diagnostyce i dobrym rabacie – do wzięcia.
Nie działa wysuwany elektrycznie hak holowniczy, świeci się żółta kontrolka. Wnętrze średnio zużyte. Koła dwumasowego nie słychać (to dobrze), silnik odpala i pracuje normalnie. Prosimy o papiery potwierdzające przebieg i serwisy. Jakieś są, ale... niewiele w nich jest, tak naprawdę zaledwie dwa wpisy na całe życie samochodu. A przecież auto miało być regularnie serwisowane w ASO! Korzystamy z naszych źródeł i już wiemy, że z tym regularnym serwisem w ASO poprzedni właściciel był mocno na bakier – auto miało nawet wykupioną dodatkową gwarancję, która jednak wygasła właśnie dlatego, że komuś się nie chciało jeździć na przeglądy.
Oczywiście, również i w tym przypadku zamawiamy komercyjne sprawdzenie auta po numerze VIN w CarVertical i... niewiele z niego wynika, bo wpisów jest jak na lekarstwo. Na pewno ani przebiegu, ani regularnego serwisowania nie da się na tej podstawie potwierdzić, ani też wykluczyć. Dowiedzieliśmy się za to, że auto już od połowy ubiegłego roku czeka w Polsce na swojego amatora i że pierwotnie było wystawiane za nieco wyższą cenę.
— Proszę pana — po co malujecie zaciski hamulców na czerwono? — pytam, bo już nie mogę wytrzymać. — A, wie pan... mamy tu taką myjnię, oni mają taki pakiet przygotowania samochodów do sprzedaży i tak seryjnie malują. No tak, to nie zawsze dobrze wygląda, np. w Passacie to nawet słabo, ale tak już jest — tłumaczy.
Kupić, nie kupić? Posprawdzać zawsze warto!
Tak, w tym małym miasteczku oddalonym o 30 km od Radomia powstał prężny przemysł importowo-handlowo-usługowy związany z importem i przygotowaniem do sprzedaży sprowadzanych aut. Zauważyliśmy, że wśród wielu komisów są i takie, które oferują znacznie lepszy i odpowiednio droższy towar i w nich częstotliwość występowania czerwonych hamulców jest jakby mniejsza.
Jeśli ktoś myśli, że w dzisiejszych czasach, kiedy wiele rzeczy da się sprawdzić nawet zdalnie, kiedy w wielu krajach funkcjonują dostępne (często za opłatą) bazy danych z informacjami o przebiegach, kiedy za fałszowanie stanu licznika można pójść siedzieć, gdy nieuczciwego sprzedawcę używanego auta można puścić przed sądem z torbami (o tym, że to nie tylko teoria, i jak to zrobić pisaliśmy tu) można ślepo wierzyć w zapewnienia sprzedawców – to jest w błędzie. Nasza wycieczka do Zwolenia pokazała, że patologie polskiego rynku aut używanych wciąż mają się świetnie.
W przypadku Skody Superb poraża lenistwo sprzedawcy. Bo "odpicowanie" auta ograniczyło się w tym przypadku głównie do jego umycia, pomalowania zacisków hamulcowych, ale przede wszystkim do podkolorowania zdjęć. Czy to ta firma zleciła naprawę blacharską Skody, czy ktoś inny w przeszłości, tego oczywiście nie wiemy. Na miejscu, o ile ktoś nie będzie oglądał samochodu w deszczu czy po zmroku, z łatwością zauważy ślady fatalnie wykonanych napraw i ledwie zamaskowanych uszkodzeń. Fakt, że nie każdy potrafi stwierdzić, czy była to tylko stłuczka, czy "banan" owinięty wokół drzewa.
Handlarze działający bardziej profesjonalnie, zanim wstawią do ogłoszenia informację o przebiegu, z reguły sprawdzają w miejscach, w których może też sprawdzić potencjalny nabywca, jaki przebieg można odczytać z dostępnych baz. Tu w ciągu minut da się ustalić, że podane w ogłoszeniu informacje mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Czy to auto w ogóle warto kupić? Tak, ale tylko w jednej sytuacji! Po to, żeby nim trochę pojeździć, a później przed sądem odzyskać nie tylko to, co się zapłaciło, lecz także solidną nawiązkę. Tyle że, czytając internetowe opinie o tym sprzedawcy, można się spodziewać, że kolejka chętnych do odzyskania pieniędzy może być długa.
- Przeczytaj także: Sprzedał powypadkowy samochód za 44 tys. zł. Sąd nakazał zwrócić kupującemu 100 tys.
A co z Passatem Alltrackiem? Jeśli ktoś nie oczekuje ani pełnej historii serwisowej, ani całkowitej bezwypadkowości, zainwestuje w dokładne sprawdzenie tego egzemplarza, to może to nie być zły zakup. Samochód nie jest tak dobry, jak wynikałoby z ogłoszenia, ale rokuje na tyle, że warto go najpierw sprawdzić, a później – jeśli dogłębne oględziny nie wypadną źle – trochę się potargować.
Nauczka z wycieczki: jest prawda i prawda ogłoszeń samochodowych. Nawet jeśli auto wygląda w ogłoszeniu świetnie, a w treści anonsu pełno jest zapewnień o doskonałym stanie, historii serwisowej i bezwypadkowości, to zanim pokonacie dziesiątki czy setki kilometrów, żeby takie auto obejrzeć, poproście o przesłanie choćby skanów dokumentów, które mają to wszystko potwierdzić.
Może się oczywiście zdarzyć, że – tak jak w przypadku sprzedawcy Skody Superb – miły pan po drugiej stronie poradzi, żebyśmy sobie sami "sprawdzili VIN", po czym przerwie rozmowę. No ale wtedy wiadomo, że nie ma po co jechać.
Galeria zdjęć
Bardzo skromna historia jak na auto regularnie serwisowane w ASO