• Choć obowiązuje rozporządzenie o dopłatach do aut a prąd, nikt jeszcze nie dostał choćby złotówki, bo nie ogłoszono naboru wniosków
  • Rząd sygnalizuje konieczność „weryfikacji” wysokości dopłat
  • Rząd zakłada, że niższe kwoty dopłat przełożą się na większą liczbę kupionych samochodów

Z polskimi dopłatami do samochodów na prąd jest jak z legendarnym rozdawnictwem samochodów w Moskwie na Placu Czerwonym: nie samochody, tylko rowery i nie rozdają, tylko kradną... Plan zmiany dopiero co ogłoszonego rozporządzenia, które w praktyce nie zaczęło jeszcze obowiązywać (rozporządzenie działa, ale nie ogłoszono naboru wniosków o dopłaty), ministerstwo klimatu ogłosiło za pośrednictwem portalu wysokienapięcie.pl. Zamiast maksymalnej kwoty 37,5 tys. zł (nie więcej niż 30 proc. ceny pojazdu) rząd chce dopłacać do samochodów mniej niż 20 tys. zł, prawdopodobnie równo połowę obiecanej w rozporządzeniu kwoty: 18 750 zł przy jednoczesnym zachowaniu górnego limitu ceny samochodu na poziomie 125 tys. zł. W praktyce oznacza to, że niezależnie od modelu auta kwota dotacji będzie identyczna. Konsekwencji tej decyzji (która formalnie nie została jeszcze podjęta), jest jednak wiele, a najważniejsza jest taka, że z pomysłu rozwoju elektromobilności wycofujemy się na całej linii. To zresztą nie pierwszy w ostatnich dniach cios dla fanów i sprzedawców samochodów na prąd.

Zobacz, jakie modele samochodów kwalifikują się do dotacji?

Niższe dopłaty do aut na prąd - dlaczego tak?

Powodem obniżenia dopłat mają być malejące ceny samochodów na prąd. czy 125 tys. zł za samochód miejski w promocji to naprawdę mało? Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat
Powodem obniżenia dopłat mają być malejące ceny samochodów na prąd. czy 125 tys. zł za samochód miejski w promocji to naprawdę mało?

Powodów obniżania kwoty wsparcia jest kilka, przy czym oficjalne tłumaczenia ministra Michała Kurtyki (za portalem wysokienapiecie.pl) są dość kuriozalne: „trzeba pamiętać, że dotychczasowe limity ustalane były w 2018 roku, gdy ceny aut elektrycznych na rynku były sporo wyższe”. Z polskiego na nasze: nad rozporządzeniem, które wprowadziliśmy w życie pod koniec 2019 roku, pracowaliśmy tak długo, że zdążyło się ono zdezaktualizować.

Co do spadających cen samochodów na prąd, to prawda leży pośrodku: owszem, pojawiło się dużo nowych modeli (w praktyce na razie widnieją one w cennikach, większość jeszcze nie jest dostępna), alei są to modele z niższej półki, a dodatkowo dystrybutorzy dostosowali się do maksymalnych kwot ujętych w rozporządzeniach w ten sposób, że zaoferowali najtańsze, okrojone wersje aut w cenach dopasowanych do rozporządzenia „na styk”. Prawdziwą promocję zaproponowało Renault, oferując miejski, całkiem dobry model ZOE w „niebiednej” wersji za niecałe 125 tys. zł, warto jednak pamiętać, że normalna cena katalogowa tego modelu jest, delikatnie mówiąc, mało konkurencyjna – było z czego obniżać.

Co z dopłatami do aut elektrycznych dla firm?

W limitach z łatwością mieszczą się najmniejsze samochody jak Smart czy elektryczna Skoda Citigo, ale nie tylko są to auta naprawdę małe, lecz także umiarkowanie atrakcyjne dla przeciętnego nabywcy. Samochody i większe, i ciekawsze, jak np. BMW i3, są za drogie – ich nabywcy żadnych dopłat nie dostaną.

Niższe dopłaty – więcej elektryków na drogach?

Jest jeszcze jedno uzasadnienie dla obniżenia kwot dopłat do zakupu samochodów na prąd, które w pierwotnie planowanej wysokości należałyby do najwyższych w Europie: otóż pula środków jest ograniczona. Po obniżeniu dopłat do niecałych 19 tys. zł pieniędzy ma wystarczyć na dopłaty do ok. 4 tys. pojazdów. Ale, ale... czy naprawdę ktoś zakłada, że po obniżone dopłaty do tych pojazdów zgłosi się aż tak duża liczba chętnych? Raczej jest to mało prawdopodobne, gdyż aby skorzystać z dopłat, trzeba zdecydować się albo na samochód naprawdę mały, albo ubogo wyposażony lub z baterią o niewielkiej pojemności. O ile dopłata na poziomie 30 proc. do auta „z tych fajniejszych” rzeczywiście może skłonić potencjalnego nabywcę do rezygnacji z wygód, to już po obniżeniu jej o połowę – niekoniecznie!

Trudne życie z samochodem na prąd – dlaczego to się nie opłaca?

Punkt ładowania samochodów elektrycznych w warszawskim centrum handlowym „Galeria Wileńska”: ładowanie baterii przy takim „punkcie ładowania” może trwać nawet kilkadziesiąt godzin! Foto: Maciej Brzeziński / Auto Świat
Punkt ładowania samochodów elektrycznych w warszawskim centrum handlowym „Galeria Wileńska”: ładowanie baterii przy takim „punkcie ładowania” może trwać nawet kilkadziesiąt godzin!

Na swobodne i zgodne z przeznaczeniem korzystanie z auta elektrycznego w polskich warunkach mogą liczyć jedynie właściciele domów z własnym garażem, w którym można zamontować prywatną ładowarkę – tzw. Wallbox. Takim autem można jeździć po mieście i okolicach, bazując na dotowanym prądzie dla gospodarstw domowych – to nie jest jazda za darmo, ale jest ona tania.

Ale spróbujcie naładować się w mieście! Darmowych ładowarek gwałtownie ubywa, a płatne są drogie i – ponieważ jest ich strasznie mało – nie można na nie liczyć. Za ładowanie prądem zmiennym (czyli niezbyt szybko) na stacji sieci Greenway zapłacimy 1,14 zł za 1 kilowatogodzinę, co w przypadku małego auta stanowi równowartość 5 l benzyny na 100 km. Naładowanie nowego Renault ZOE od zera do pełna ze źródła prądu zmiennego o mocy 11 kW potrwa ok. 6 godzin, a na stacji 22 kW – ok. 3 godziny. Ale uwaga – wiele samochodów na prąd, zwłaszcza tych tańszych, nie naładuje się prądem zmiennym tak szybko – jeśli wewnętrzna ładowarka ma np. 3,6 kW mocy, to ładowanie trwa godzinami.

Drogie ładowanie aut elektrycznych – sprawdź, czy spalinowym pojedziesz taniej

Z kolei ładowanie prądem stałym kosztuje ponad 2 zł za 1 kW – i już małe auto na prąd wypala równowartość 10 l benzyny na „setkę”. Wracamy do punktu wyjścia: ładujemy się w domu, bo tylko tak się opłaca, a na ładowarki bezpłatne lepiej już nie liczyć.

Dodajmy problem z awaryjną dostępnością naprawdę szybkiego ładowania: właściciele szybkich stacji ładowania zmniejszają moc urządzeń, bo za sam przydział energii wyższy niż 40 kW płacą zakładom energetycznym karę (formalnie: opłatę) w wysokości 3 tys. zł.

Niższe dopłaty do aut na prąd - kto może być chętny?

A zatem: musisz mieć dom z garażem, Wallbox i... drugie auto na dalsze wyjazdy (albo na wypadek skrajnych warunków pogodowych) w rezerwie – a to generuje koszty, prawda? Musisz dużo jeździć na krótkich dystansach, bo inaczej inwestycja nie ma sensu. Jeśli chcesz skorzystać z dopłaty, musisz kupić auto skromne (cena do 125 tys. zł) albo o obniżonych osiągach, ale skoro ktoś ma dom, garaż i go stać na luksus jazdy elektrykiem, to musi zadać sobie pytanie: warto dla niecałych 19 tys. zł obniżać sobie komfort życia? I w ten sposób grono chętnych na uszczuplenie zasobów Funduszu Niskoemisyjnego Transportu się zawęża...

Dopłaty do aut na prąd - kogo drażnią?

Słusznie mówią ci, którzy twierdzą, że publiczne pieniądze wydawane (tzn. te, które mają lub miały być wydane) trafią do ludzi zamożnych – bez wątpienia tak jest. Jeśli przyjąć, że wysokie dopłaty do aut na prąd to kolejna łapówka wyborcza, to można się spodziewać, że beneficjenci wezmą, ale się nie wywiążą przy urnie – i z tego względu dopłaty też nie mają sensu. Sens dopłat tkwi w rozwiązaniu problemu „pierwszeństwa jajka i kury”: nie ma stacji ładowania i kultury korzystania z elektryków, bo jest za mało aut. Aut jest za mało, bo trudno się z nimi żyje i się nie opłaca – by to zmienić, czasem warto pieniędzmi uboższych wesprzeć tych bogatszych – by interes ruszył i potem już sam się napędzał. A w Polsce trzeba dopłacić ludziom dużo, bo warunki korzystania z tych samochodów są wyjątkowo trudne i nie widać szans na poprawę. A jednocześnie pojawia się zwykła ludzka zazdrość – nie brakuje mu i jeszcze dostanie dopłatę!

Zasadne jest też pytanie: czy w ogóle warto przeznaczać jakiekolwiek pieniądze na dopłaty do zakupu samochodów elektrycznych? Może lepiej stawiać punkty ładowania, kusić przywilejami przy parkowaniu, itp.? Może. Jednak po raz kolejny przy okazji dopłat do aut na prąd pojawia się kwestia zaufania do państwa: ktoś robi sobie biznesplan, czeka na rozporządzenie, a gdy się ono pojawia, wpłaca zadatek. A potem dowiaduje się, że został jednak wystrychnięty na dudka.