Zagraniczne auta używane przeznaczone na sprzedaż można podzielić na kilka kategorii. Najlepsze – bez wad, roczne i 2-letnie odbierane przez firmy leasingowe lub sprzedawane przez floty – nie trafiają do oferty publicznej. Wracają do... producentów, którzy rozprowadzają je przez swoje sieci dilerskie w różnych krajach.
Na aukcje „premium” nie są zapraszani ani klienci indywidualni, ani zewnętrzne firmy. Zresztą ceny tych aut i tak byłyby dla polskich klientów nieakceptowalne. Roczne i 2-letnie egzemplarze z zagranicy są u nas prawdziwą rzadkością nawet w komisach dilerskich. Powód? Po doliczeniu opłat urzędowych roczne „używki” z zagranicy byłyby droższe od ich nowych odpowiedników!
Druga kategoria to auta już nie tak dobre, a czasem wręcz wyraźnie niespełniające kryteriów stawianych samochodom, które mogą wrócić do producenta i trafić do europejskiego „rozdzielnika”. Są one jednak przynajmniej sprawdzone, dobrze opisane i mają z reguły niecofnięte liczniki. Można je kupić na aukcjach dostępnych online dla zarejestrowanych firm z całej Europy albo tylko dla dilerów samochodowych, lecz nie dla osób fizycznych.
W praktyce – mając firmę albo znajomego posiadającego REGON, można do takich samochodów dotrzeć. Niestety, nie sposób na nich zarobić. Kupujemy je na fakturę, której nie da się bez ryzyka wpadki zaniżyć ani też zmniejszyć polskich opłat urzędowych, w Polsce trzeba ponadto zapłacić pełny VAT. Nawet ceny wyjściowe są – dla przeciętnego Polaka – bez sensu. Ostatecznie o dobrym samochodzie z takiego źródła mogą myśleć osoby, które kupują go dla siebie i wolą przepłacić, niż polegać na uczciwości pośrednika.
Interesuje nas więc inne rozwiązanie: jedziemy w dwie-trzy osoby do Niemiec, Danii lub Holandii, znajdujemy interesujący nas samochód, kupujemy i wracamy – w miarę możliwości – na kołach. Ewentualnie, o ile celujemy w auta z widoczną wadą (mającą także wpływ na cenę), wynajmujemy lawetę. To zresztą najpopularniejszy – szczególnie wśród handlarzy – sposób kupowania używanych samochodów za granicą.
Żeby się opłacało, trzeba brać towar z dolnej półki: poobijany, z dużym przebiegiem, z widocznymi usterkami.
Żeby wstępnie zapoznać się z zagraniczną ofertą, wystarczy zajrzeć na strony internetowe takich portali, jak Mobile.de czy Autoscout24. Szybko zorientujecie się, że marże miejscowych handlarzy są raczej wysokie, prywatne oferty wyglądają ciekawiej. Inna sprawa, że trudno z nich skorzystać. Zanim dojedziecie na miejsce, auto często będzie już kupione przez miejscowego handlarza o arabskim lub tureckim nazwisku.
Kolejna rzecz to wiarygodność ogłoszeń: niemiecki rynek samochodowy pod względem nasycenia oszustami cofającymi liczniki i robiącymi ładne, retuszowane zdjęcia niewiele różni się od naszego. Niestety, o ile w przypadku ofert handlarzy często od razu wiadomo, z czym mamy do czynienia (podany jest adres, widać plac komisowy na zdjęciach i można sobie wyrobić wstępną opinię, jakiego rodzaju jest to firma), o tyle pod hasłem „sprzedawca prywatny” może kryć się wszystko.
Tureccy czy libańscy fachowcy od handlu zużytymi samochodami zwyczajnie podszywają się pod prywatnych właścicieli. Bywa i tak, że auto jest fotografowane pod eleganckim dużym placem z samochodami, a gdy przyjeżdżamy pod wskazany adres, trafiamy pod blok mieszkalny czy też dom jednorodzinny, pod którym stoi kilka zmęczonych aut bez tablic rejestracyjnych (w Niemczech handlarze mogą wyrobić specjalne tablice, które wolno im założyć na dowolne niezarejestrowane auto w celu odbycia jazdy próbnej).
Tak czy inaczej, jeśli zależy wam na ładnym samochodzie z dobrym stosunkiem wartości do ceny, w pierwszej kolejności szukajcie prywatnych ofert, wystawianych przez rodowitych Niemców (a także Holendrów, Duńczyków itp.) w cenach na tyle wysokich, że nie są one atrakcyjne dla handlarzy. Unikniecie marży pośrednika, a praktyka uczy też, że przeciętny użytkownik auta (także w Polsce) jest mniej od handlarza skłonny do kręcenia liczników czy maskowania usterek.
W drugiej kolejności zainteresujcie się ofertą ładnych, dużych, a nawet dilerskich komisów, choć w tym wypadku szansa na znalezienie oferty przystępnej cenowo będzie nieduża. Dopiero w przypływie desperacji ogląda się auta sprzedawane przez drobnych pośredników (Turków, Libańczyków itp.).
Na giełdach i skupiskach placów, skąd złom odjeżdża do Europy Wschodniej, panuje wolnoamerykanka: auta są picowane, usterki maskowane, liczniki rutynowo cofane – jeśli nie znasz się dobrze na rzeczy, nawet tam nie jedź! Wyjazd na giełdę czy plac, gdzie urzędowy język danego kraju nie jest właściwie używany, to ostateczność!
Zwiedzamy skupisko komisów pod Berlinem, jesteśmy na placu zarządzanym przez Polaka. Wśród mniej lub bardziej zdezelowanych samochodów pod ścianą stoi powypadkowe Audi TT. Jest po dachowaniu, uderzone także tyłem, przodem i jednym bokiem. Szef właśnie opisuje stan samochodu przez telefon: No tak, oferta jest aktualna. Superauto, skóry, full wypas. No, jest porysowane, widzę, że jedną felgę trzeba będzie wypolerować, ale to nic dużego, wina pierzynkę dosłownie. Zapraszam, będzie Pan zadowolony.
W ten sposób wabi się naiwnych klientów z Polski. Oczywiście, rozmówca tego Audi nie kupi, ale skoro już zainwestuje w podróż, to łatwiej mu będzie poszerzyć budżet i wybrać coś innego. Szukanie samochodu ułatwia to, że handlarze używanych aut – czy to w Niemczech, czy w Holandii – otwierają swoje interesy po sąsiedzku.
Jeśli już traficie na „zagłębie”, będziecie mieli przed sobą tysiące ofert. Jeżeli jednak szukacie konkretnego modelu, najlepiej przed wyjazdem wydrukujcie kilka, a jeszcze lepiej kilkanaście ogłoszeń z internetu, z góry jednak przyjrzyjcie się każdemu z podejrzliwością. Nie ma sensu włóczyć się po Europie i spalać benzynę tylko po to, żeby obejrzeć kolejne auto, którego stan nie zgadza się z opisem.
Od 1 stycznia 2014 roku w Holandii kręcenie licznika w używanym aucie to przestępstwo, więc tamtejsi oszuści muszą mieć się na baczności, a prywatnym sprzedawcom głupie pomysły na uatrakcyjnienie oferty nie przychodzą do głowy. Zresztą nawet wcześniej auta z tamtejszego rynku były stosunkowo bezpieczne dla zorientowanych nabywców. Holenderskie urzędy komunikacji (RDW) umożliwiają wgląd w historię auta za pośrednictwem ogólnodostępnych stron internetowych, a za niewielką opłatą można zweryfikować przebieg auta na stronie Nationale Auto Pas (www.autopas.nl). Do wielu aut sprzedawcy dołączają nawet wiarygodny certyfikat NAP.
Jeszcze do niedawna po zakupie auta wszystkie formalności związane z przerejestrowaniem można było załatwić na poczcie – od początku bieżącego roku taką możliwość mają już tylko osoby na stałe mieszkające w Holandii, wszyscy inni muszą odwiedzić najbliższą placówkę RDW. Auta są zwykle nieco droższe od tych z Niemiec, ale od wielu młodszych egzemplarzy można odciągnąć lokalny podatek od luksusu BPM. W Holandii, inaczej niż w Niemczech, popularne są pojazdy francuskie i japońskie.
Niemiecki rynek, który w 2004 roku pełen był niechcianych kilkuletnich, ale wciąż dobrych samochodów, przez 10 lat naszej obecności w Unii zmienił się nie do poznania. Wyjazd w ciemno z założeniem, że łatwo znajdziemy kilkuletni samochód niezniszczony na dziurawych drogach i do tego tańszy niż jego polski odpowiednik, z dużym prawdopodobieństwem skończy się rozczarowaniem. Na tanich placach w Niemczech (co nie znaczy, że ceny są niższe niż w Polsce) króluje tzw. reimport – auta ściągane z Holandii, Belgii, Włoch czy z Francji. Miejscowi już nie brzydzą się, tak jak kiedyś, korzystania z 6-letniego Audi. Jeśli jedyną wadą auta jest jego wiek, nie ma powodu, żeby się go tanio pozbywać. Dlatego niemieccy handlarze, żeby ustrzec się widma pustych placów, wyruszyli na łowy do innych krajów. Wniosek? Niemcy nie są już krajem, gdzie warto jechać po samochód! Wyjątki to: auta niecenione na tamtejszym rynku (np. stare „japończyki”), pojazdy z dużym przebiegiem (nawet jeśli został już raz cofnięty, w Polsce można to zrobić drugi raz), samochody powypadkowe, które można u nas naprawić (robocizna, szczególnie fachowa, wciąż jest tańsza w Polsce).
Organizowaniem aukcji zajmują się wielkie międzynarodowe firmy leasingowe i pośredniczące w obrocie samochodami – to obecnie podstawowe źródło aut trafiających do nas z Zachodu. Żeby móc choćby zapoznać się z ofertą, należy zarejestrować się w systemie przez stronę internetową. Firmy mające w ofercie nawet tysiące aut najróżniejszych marek i w najróżniejszym stanie, stosują różną politykę: jedne zapraszają do współpracy dowolne firmy, choćby jednoosobowe, inne chcą współpracować wyłącznie z profesjonalistami – zanim wydadzą login
i hasło, zapytają, jaki macie plac z samochodami, co na nim stoi, ile aut sprzedajecie rocznie itp. Większość firm organizujących aukcje online to molochy działające
w wielu krajach. Przykładowe strony internetowe: aldautomotive.com, BCA-Autoveiling.nl, sclexportservice.nl, thecarauction.eu. Samochody sprzedawane tą drogą mają wspólną wadę – po doliczeniu opłat (podatek VAT, akcyza) ich cena staje się w Polsce zaporowa. Komu opłaca się korzystać z takiej oferty? Głównie amatorowi jakiegoś modelu, który jest w Polsce niepopularny, gdy zależy mu na potwierdzonym przebiegu i redukcji ryzyka. W przeważającej liczbie przypadków auta te są bowiem drobiazgowo opisywane przez rzeczoznawców – jeśli wgniecenia nie widać na zdjęciu, to będzie wymienione w opisie. Samochody z aukcji, które trafiają do polskich komisów, zwykle są drogie albo np. mają „poprawiony” już w Polsce stan licznika. Najbardziej bowiem opłaca się wylicytować auto obtłuczone z każdej strony albo mocno zużyte, a następnie doprowadzić je do porządku tanim kosztem. Choć na aukcjach kategorii „low budget” ceny wywoławcze zaczynają się od 150 euro za auta z przebiegami rzędu 400 tys. km, ostateczna cena nigdy nie jest aż tak niska. Na takie oferty dosłownie rzucają się tureccy, polscy i arabscy pośrednicy. Auto kupione za 1000 euro, zanim trafi do komisu w cenie 10 000 lub 12 000 zł, przechodzi gruntowną operację odświeżającą.
Duńczycy jeżdżą stosunkowo starymi autami, bo nowe są obłożone drakońskimi podatkami. Zainteresowanych sprowadzeniem samochodu z Danii nie powinno to jednak odstraszać – w przypadku wyrejestrowania pojazdu bez prawa ponownej rejestracji na tamtejszym rynku można odzyskać znaczną część podatku, a wtedy cena robi się zbliżona do tej, z jaką można się spotkać np. na rynku niemieckim. Ponieważ Duńczycy horrendalnie przepłacają za samochody i używają ich relatywnie długo, to zazwyczaj nie oszczędzają na ich bieżącej obsłudze. W dodatku jest to kraj, w którym jeździ się spokojnie i przepisowo, a drogi są bardzo dobre. Nie trzeba się obawiać tego, że samochód będzie zakatowany, poobijany czy zaniedbany. Przekręcone liczniki w autach z Danii pojawiają się dopiero... w Polsce. Na miejscu nikt nie byłby taki głupi, bo każdy może sprawdzić przebieg dowolnego samochodu zarejestrowanego w Danii – jest on odnotowywany podczas przeglądów. Wystarczy wejść na stronę http://selvbetjening.trafikstyrelsen.dk/sider/soegning.aspx i wpisać numer rejestracyjny lub VIN pojazdu. Ze względu na wysokie koszty napraw uszkodzone samochody są stosunkowo tanie.
Poobijane zderzaki to znak rozpoznawczy aut z Francji. W przeciwieństwie do Niemców Francuzi nie traktują samochodów jako symbolu pozycji społecznej i nie troszczą się o nie przesadnie. Uwielbiają za to diesle i o takie auta tam bardzo łatwo. Pojazdy lokalnych marek są jednak zwykle droższe niż np. w Niemczech. W przypadku
samodzielnego sprowadzania auta, które do Polski ma przyjechać na kołach, trzeba koniecznie dopełnić wszystkich formalności, m.in. załatwić tablice wywozowe, a tych nie da się wyrobić od ręki (czas oczekiwania 1-2 dni). Od chwili sprzedaży i wyrejestrowania auta przez poprzedniego właściciela dokumenty pojazdu zachowują wprawdzie ważność przez 30 dni, ale tylko na terenie Francji – nie wolno jeździć na nich za granicą. Doskonale wiedzą o tym np. niemieccy policjanci, dlatego w okolicach polskiej granicy chętnie kontrolują auta na francuskich blachach. Uwaga! We francuskiej karcie pojazdu (carte grise) można znaleźć adnotacje dotyczące wypadkowej przeszłości pojazdu, np. RIV (auto lekko uszkodzone), RSV (auto po poważnych przejściach, niedopuszczone do ruchu we Francji), VEI (auto całkowicie zniszczone).
Jeśli myślicie, że tylko w Polsce handlarze grzebią przy licznikach, to znaczy, że nie widzieliście aut z Włoch. Przebieg rzędu 100 tys. km i kierownica wytarta niemal do drutu? We Włoszech to normalny widok. Wytłumaczenie dla obcokrajowców jest proste: „Włoskie słońce tak działa na plastiki”. Trochę w tym rzeczywiście prawdy, bo wyblakłe po latach parkowania pod chmurką tapicerki i popękane deski rozdzielcze to też nic nadzwyczajnego. Samochody bywają porysowane, obdrapane (nawet te stosunkowo nowe i wciąż sporo warte) oraz ogólnie sponiewierane. Widać, że Włosi może i auta kochają, ale dbać o nie nie potrafią. Ogromną zaletą pojazdów z Włoch okazuje się jednak to, że większość egzemplarzy jest wolna od korozji – np. można znaleźć nawet nieprzerdzewiałego na wylot Mercedesa „okularnika” lub Mazdę. Uwaga na auta z popularnymi tam instalacjami gazowymi, szczególnie z CNG – zalegalizowanie takiej instalacji w Polsce bywa trudne. Włoscy sprzedawcy nie należą też do przesadnie uczciwych – regularnie zdarzają się przypadki wciskania naiwnym obcokrajowcom np. samochodów obciążonych kredytami albo też będących własnością firm leasingowych.
Jeśli interesują was samochody prestiżowe i niestare, to Belgia jest doskonałym kierunkiem. Dlaczego? To jedna z wielu korzyści, jakie nabywcy używanych aut czerpią z istnienia olbrzymiej rzeszy brukselskich eurourzędników. Tysiące osób o statusie dyplomatów kupuje auta w bardzo atrakcyjnych, niedostępnych dla zwykłych śmiertelników cenach – z kilkunastoprocentowymi upustami, bez VAT-u i innych obciążeń fiskalnych. Po kilku latach wymieniają auta na nowe lub sprzedają je z powodu końca kadencji, nie są przy tym strasznie pazerni – i tak za cenę, którą dostaną za dwuletnie auto, mogą kupić „nówkę” w salonie. Oczywiście, najciekawsze egzemplarze są rozchwytywane przez dilerów i wyspecjalizowanych lokalnych handlarzy, ale i tak można znaleźć całkiem przyzwoite propozycje. Po auta do Belgii zawodowi importerzy jeżdżą zwykle z lawetą, bo miejscowe tablice wywozowe wraz z ubezpieczeniem okazują się znacznie droższe niż np. w Niemczech, w dodatku są one wydawane wyłącznie w przypadku aut z ważnym przeglądem. Oferta jest bardziej zróżnicowana niż w Niemczech – można znaleźć auta zarówno niemieckie, jak i francuskie, szwedzkie czy japońskie.