Niezupełnie, to Amphicar z 1963 roku. Prawdziwa perła niemieckiej sztuki inżynieryjnej, wymyślona przez Hansa Trippela – pomysłodawca planował sprzedać 25 tys. egz. tego niecodziennego pojazdu. Niestety, ze względu na znikome zainteresowanie udało się znaleźć zaledwie ok. 3 tys. klientów. Produkcja stanęła już w 1965 roku.
Nasz testowy egzemplarz należy do berlińczyka Bernda Wiesego. „W porządku, zwoduję ci to coś, ale pływać będziesz musiał sam” – mówi Matteo. Nie ma sprawy, w końcu „jazda” po Wenecji brzmi lepiej niż po Wannsee (jezioro w Berlinie).
Zaryglowujemy drzwi i Amphicar na linach zostaje spuszczony do wody. Nasz włoski pomocnik nie może wyjść ze zdumienia: „Pływa! Naprawdę pływa!” – krzyczy. Grube uszczelki drzwi nie pozwalają wodzie wtargnąć do środka. Matteo kręci głową – rzucać tak egzotyczny pojazd na „pożarcie” przez słoną wodę? „Każdy sprzęt się zużywa, a rzeczy są po to, by z nich korzystać” – mówi Wiese. Przesuwamy dźwignię w podłodze do przodu i jazda!
Wczesnym rankiem kanały Wenecji należą do miejscowych – trzeba dowieźć towar do sklepów, gazety do kiosków, dzieci do szkoły itd. A tu pojawia się czerwony Amphicar! Ludzie szybko przestają gadać przez komórki, by zrobić nam zdjęcie. Wyluzowani gondolierzy zdejmują okulary przeciwsłoneczne, piekarze i robotnicy machają przyjaźnie, a weneckie łodzie ustawiają się tak, by ich pasażerowie mogli zrobić jak najlepsze zdjęcie. Po chwili czujemy, jakby za chwilę miała się rozpętać potężna burza – z każdej strony atakują nas flesze aparatów fotograficznych. Na Canale Grande panuje „stan wyjątkowy”. Idziemy o zakład, że gdyby przepływała obok Angelina Jolie, nikt by tego nawet nie zauważył.
Nasz sternik – Wiese – ma pełne ręce roboty, by ominąć wszystkich gapiów. A nie jest to wcale takie proste, bo nasza amfibia to nie wzór zwrotności. Amphicar nie jest ani perfekcyjną łodzią, ani perfekcyjnym autem. Zamiast przewidzianej przez konstruktorów maksymalnej prędkości na wodzie 12 km/h nasz „stateczek” osiąga 4 km/h – za duży ruch.
Berlińczyk obiera kurs na most Rialto. Przepływamy obok słynnego Palazzo Vendramin–Calergi, w którym zmarł Richard Wagner (dziś jest tam kasyno). Na tarasie hotelu w olbrzymim kapeluszu siedzi kobieta. Na nasz widok wypada jej bułka z ręki. Później mijamy już Ponte Rialto, a dziesiątki turystów macha nam z takim zapałem, jakby właśnie zobaczyli zmartwychwstałego Luciana Pavarottiego. Naszego marynarza niewiele to jednak obchodzi. „To tu mieszka rodzina właścicieli Fiata, Agnellich? – pytamy. „Nie, wyprowadzili się pięć lat temu” – słyszymy.
Próba ścigania z najszybszym gondolierem Wenecji kończy się małą stłuczką – 35 m średnicy zawracania robi swoje i tracimy tylną lampę. „Mam jeszcze taką w zapasie” – mówi Wiese. „Czasem straty muszą być – dodaje, a pływanie amfibią po Wenecji nie zdarza się co dzień”.