- Choć Tokijczycy są wyjątkowo zamożni, to wielu z nich nie stać na samochód dłuższy niż 340 cm
- Zdecydowana większość aut w Tokio ma biały kolor. Wytłumaczenie tego fenomenu jest zaskakujące
- Bez nawigacji lepiej w ogóle nie włączać silnika. Numeracja budynków jest bowiem bardzo specyficzna.
Tu nikt nie trąbi. Nigdy i na nikogo. Jeśli chcesz usłyszeć klakson, to puść sobie film na YouTube, bo Japończyk po prostu go nie używa. Nawet jeśli frustracja wylewa mu się uszami, to nie zatrąbi, bo nie wypada. Podobnie jak jazda nieumytym samochodem. W Japonii nawet dostawczaki i ciężarówki wyglądają, jakby przed chwilą wyjechały z najlepszego punktu detailingu w mieście. Co jest nie lada wyczynem, bo brud szalenie trudno tu ukryć – na tokijskich ulicach praktycznie nie ma innych aut niż białe. Skąd ten fenomen?
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoPonoć, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Czyżby na biały lakier udzielano potężnych rabatów? A gdzie tam. Tu znowu do głosu dochodzi nieprawdopodobne zdyscyplinowanie Japończyków. W tamtejszej kulturze samochód zwyczajnie musi się wtapiać w otoczenie, a że większość budynków jest biała lub przynajmniej bardzo jasna, to białe są też auta.
Przeczytaj także: Jeździłem najtańszym nowym SUV-em w Polsce. Z czego musiałem zrezygnować?
Zdarzają się również czarne pojazdy, ale na tym kończą się wyjątki. Wszystko, co ma jakikolwiek inny kolor – nieważne, granatowy, zielony, czerwony, pomarańczowy – uważane za przejaw złego smaku.
W Tokio nawet Ferrari mają zgaszone barwy. W luksusowej dzielnicy Roppongi minęły mnie cztery cuda włoskiej marki. Dwa były białe (812 Superfast i F8 Tributo), jedno bardzo ciemnogranatowe (też F8 Tributo) i jedno – aż mnie zatkało – bezwstydnie czerwone (Portofino). Z kolei w drodze na lotnisko Narita spotkałem Ferrari 456 GT (1992-2004) – bardzo jasnoszare. Zresztą przy tej arterii stoją aż dwa ogromne salony Ferrari, i to w odległości niecałych pięciu minut jazdy. Inna sprawa, że wszystko, co w Tokio ma cztery koła i ponad 340 cm długości, świadczy o wyjątkowej zamożności kierowcy. Dlaczego?
Przeczytaj także: Jechałem Shinkansenem. Ten pociąg się nie spóźnia, mknie 300 km/h i nikt nigdy w nim nie zginął
Samochody w Tokio: kei cary i miejsca parkingowe
Tokijczycy zarabiają krocie. Już student dostaje stypendium stanowiące równowartość ok. 6 tys. zł. Japończyk między 30. a 40. rokiem życia w dużej tokijskiej firmie zarabia średnio 25 tys. zł, a 40-latek – 35 tys. zł. Dlaczego więc nawet posiadanie Suzuki Swifta jest finansowym wyczynem?
Bo w Tokio nie tylko musisz mieć pieniądze na samochód, ale także, a raczej przede wszystkim – na miejsce parkingowe.
Tak jest, w Tokio lub w Osace nikt nie zarejestruje ci auta, jeśli nie masz własnego miejsca parkingowego. A taka "nieruchomość" kosztuje fortunę. W Osace (trzecie co do wielkości miasto w Japonii) za miejsce parkingowe można zapłacić równowartość ok. 700 tys. zł! To prawie 100 tys. zł więcej niż w Polsce kosztuje Porsche 911 Carrera!!
Przeczytaj także: To już pewne. Minivany wracają. I mogą się zemścić na SUV-ach
Od tej reguły jest jednak jeden wyjątek: do kei cara nie potrzebujesz miejsca parkingowego. Kei co?
Kei cary to maleńkie samochody osobowe, których wymiary i pojemność silnika ustalają przepisy. Kei car może mieć maksymalnie 340 cm długości (Polski Fiat 126p FL mierzył 311 cm), 148 cm szerokości i – uwaga – 200 cm wysokości. Silnik: nie więcej niż 660 cm sześc. i 64 KM.
Tym samym Tokio pełne jest kei carów, które najczęściej są "wyższe niż szersze", co początkowo wywołuje szok. W prawdziwe osłupienie wpada się jednak po wejściu do kei cara. Większość z nich przestronnością dorównuje bowiem europejskim samochodom kompaktowym. Serio.
Kei cary są faworyzowane także przez fiskusa. Podatek za ich posiadanie może być nawet 5-krotnie niższy niż w przypadku większego samochodu.
A Suzuki Swift? Cóż, tamtejsza wersja mierzy co najmniej 385,5 cm długości. Więc cyk, w tokijskim wydziale komunikacji z miejsca zapytają cię o miejsce parkingowe.
Samochody w Tokio: mało luksusu i jeszcze mniej Korei
Oczywiście, Tokio to nie tylko kei cary. Na ulicach dominują jednak marki japońskie. Jeśli trafi się europejski samochód, to przeważnie nosi prestiżowe logo – głównie BMW, Mercedesa i Range Rovera. Przez prawie tydzień pobytu w Tokio widziałem tylko jednego Volkswagena (up!), kilka Fiatów (same "pięćsetki") oraz dwa Citroeny (Grand C4 Picasso i C4 Cactus). Luksusowych aut – jak np. BMW serii 7, Mercedes klasy S czy Toyota Century – spotyka się jednak szokująco mało. Na dodatek alternatywą dla tradycyjnej limuzyny jest… minivan. Niekoronowany król tego gatunku to potężna Toyota Alphard, mierząca 499,5 cm długości i 193,5 cm wysokości. Co ciekawe, w Tokio rzadkością są też samochody mające ponad pięć lat.
To zresztą i tak nic w porównaniu z koreańskimi markami. W Tokio nie spotkałem żadnej Kii i żadnego Hyundaia. Wynika to z niechęci, jaką Japończycy darzą Koreańczyków – i jest to uczucie w pełni odwzajemnione. Ta animozja dotyczy nawet smartfonów. Japończycy masowo korzystają z iPhone’ów – bo przecież Samsung i LG są koreańskie. Z drugiej strony w Tokio nadal spotyka się budki telefoniczne, a w powszechnym użyciu jest gorąca nowość lat 90., czyli… faks.
Tak czy inaczej, Japończycy lubią imponować drogimi samochodami. Część z nich decyduje się na potężny samochód premium, choć żyje na 30 m kw. ze ścianami z przysłowiowej dykty (co jest bezpieczniejsze od cegieł czy płyty w razie trzęsienia ziemi). W Tokio i Osace mieszkania są bowiem trzy-cztery razy droższe niż w Polsce. Większość jest zresztą wynajmowana, ale to nie rozwiązuje sprawy, ponieważ czynsze zjadają najczęściej 1/3 pensji.
No dobrze, a jak się jeździ po Tokio?
Samochody w Tokio: prawo jazdy, fotoradary i Shibuya
Tokio nie ma końca. A przynajmniej tak to wygląda, patrząc na nie z 30. piętra. Panorama przypomina betonowy ocean – budynki szczelnie zasłaniają horyzont. W aglomeracji tokijskiej mieszka 38,3 mln osób, więcej niż w całej Polsce. Jak się żyje kierowcom w takim molochu?
Znośnie.
Po pierwsze, nikt cię nie strąbi. Po drugie, kultura jazdy jest wyjątkowo wysoka. Po trzecie, jesteś premiowany za bezpieczne prowadzenie.
Prawa jazdy są zdecydowanie bardziej kolorowe od tokijskich samochodów. Najpierw dostaje się zielony dokument, po kilku latach niebieski, a na końcu – po pięciu latach bezszkodowej jazdy – złoty. Także i w tym przypadku każdy marzy o złocie – posiadacze takich praw jazdy płacą dużo niższe ubezpieczenie niż "niebiescy", nie mówiąc już o "zielonych".
Poza tym w Japonii fotoradary są z reguły aż 3-krotnie poprzedzone odpowiednimi znakami. Na tokijskich skrzyżowaniach spotyka się przejścia dla pieszych, które ułożone są nie tylko w kwadrat, ale biegną również przez środek skrzyżowania. Na najsłynniejszym z nich – w imprezowej dzielnicy Shibuya – na jednej zmianie świateł potrafi przejść aż 3 tys. osób.
No i bez nawigacji lepiej w ogóle nie włączać silnika. Numeracja budynków jest bowiem bardzo specyficzna. Z reguły ciągnie się od zewnętrznych krańców danego kwartału kolistym ruchem do środka, co oznacza, że budynek nr 2 raczej nie stoi obok budynku nr 3. W niewielkich sklepach osiedlowych normą są mapy okolicy z dokładnie rozpisaną numeracją.
Zresztą wprowadzanie samego adresu do nawigacji też nie jest proste, bo liczba znaków w języku japońskim znacznie przewyższa możliwości klawiatury QWERTY. Słowa wpisuje się więc tak, jak się je słyszy. A że w Kraju Kwitnącej Wiśni mnóstwo podobnie brzmiących słów ma różne znaczenia, to system wyświetla kilka podpowiedzi. Każde słowo w zdaniu trzeba więc zatwierdzić, zanim się przejdzie do kolejnego.
Dobrze, że w Polsce mamy łaciński alfabet. Choć kei carów naprawdę mi brakuje.
Serdecznie dziękuję Pawłowi Pachciarkowi za terabajty wiedzy o Japonii