• Przypominamy, jak trudno było w latach 80. w PRL zatankować samochód
  • W 1984 r. wprowadzono kartki na benzynę, co oznaczało, że każdy właściciel pojazdu mógł kupić ograniczoną ilość paliwa
  • Autem marzeń Polaków został wówczas samochód z silnikiem Diesla — i to nie tylko dlatego, że był oszczędny
  • Wszystkie zamieszczone zdjęcia mają charakter ilustracyjny, a przedstawieni na nich ludzie i miejsca nie są w żaden sposób związani z historiami w artykule

Jest 1984 r. Podjeżdżasz na stację paliw. Wprawdzie już z daleka widzisz kartkę z napisem "benzyny brak", ale ten tekst znasz na pamięć, więc się nie poddajesz. Parkujesz, wysiadasz i podchodzisz do pracownika w firmowym uniformie. Dowiadujesz się, że wkrótce coś przywiozą. Sęk w tym, że nie wiadomo, co to znaczy "wkrótce". Co gorsza, nie masz tej informacji na wyłączność.

Przed stacją już się wije kolejka oczekujących. Jest tak boleśnie długa, że kiedy się zatrzymujesz na końcu, okazuje się, że nawet nie widzisz stacji. No, ale inaczej baku nie wypełnisz. Więc czekasz.

I czekasz. Czekasz, czekasz, czekasz. W końcu, wśród podekscytowanych kierowców błyskawicznie roznosi się informacja, że pod stację podjechała cysterna z benzyną.

Znowu czekasz, ponieważ napełnienie zbiorników na stacji trwa około półtorej godziny. A potem czekasz i przepychasz, czekasz i przepychasz, bo skoro benzyna jest takim rarytasem, to nie będziesz tracił nawet tych mililitrów na podjechanie kilku metrów w kolejce.

Przeczytaj też: Tak się kupowało nowy samochód w PRL. Absurdy, udręka i drożyzna

Po kolejnej porcji czasu – którego ze zrezygnowania nawet ci się nie chce liczyć – zaczynasz odczuwać radosne podniecenie, bo w końcu widzisz stację. Kilka kolejnych sekwencji "czekasz-przepychasz" i jesteś pod dystrybutorem. Po sześciu godzinach w kolejce!

I dopiero teraz zaczynają się schody.

Tankowanie w PRL: benzyna na kartki

Po tych sześciu godzinach nie rzucisz nonszalancko "do pełna". Bo nie masz prawa.

W 1984 r. w PRL zaczęły obowiązywać kartki na benzynę. To niewielki kawałek papieru. Odrażająco brzydki, ale na wagę złota.

Stacja paliw w Hucie Zawadzkiej (dzisiejsze województwo łódzkie), przełom lat 70. i 80. XX w. Proszę zwrócić uwagę na kolejkę. Foto: Archiwum Grażyny Rutowskiej / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja paliw w Hucie Zawadzkiej (dzisiejsze województwo łódzkie), przełom lat 70. i 80. XX w. Proszę zwrócić uwagę na kolejkę.

Benzyna jest bowiem reglamentowana. Każdy obywatel PRL będący właścicielem pojazdu może kupić jedynie ograniczoną liczbę litrów, uzależnioną od wielkości silnika. Jeśli jeździsz Polskim Fiatem 126p, możesz zatankować miesięcznie… 30 l. Nie więcej.

To i tak luksus, bo wkrótce limit zostanie zmniejszony do 24 l miesięcznie.

Zakładając, że "maluch" zużywa średnio 6 l/100 km, w miesiącu możesz pokonać najpierw 500, a potem już 400 km. Tak jest, Polski Fiat 126p ma zasięg 400 km miesięcznie!

Na dodatek nie możesz wykorzystać swojego limitu za jednym razem, żeby tylko raz w miesiącu spędzać te kilka godzin w kolejce do dystrybutora. Jeśli jeździsz Polskim Fiatem 126p, to jednorazowo możesz zatankować 10 l. A to oznacza ok. 167 km zasięgu – po sześciu godzinach oczekiwania.

Przeczytaj także: Udręka czy luksus? Po pokonaniu 1000 km elektrykiem po niemieckich autostradach wiem, jak naprawdę tam jest z publicznymi ładowarkami

Sęk w tym, że w latach 80. na PRL-owskich stacjach bardzo często brakowało paliwa, a nie było przecież fejsbukowych grup, na których dawano by sobie cynk, gdzie akurat dowieźli benzynę. Trzeba było więc liczyć na szczęście. I liczyć, na ile kilometrów zostało ci jeszcze paliwa, co było o tyle trudne, że małe i duże Fiaty oraz Polonezy nie miały przecież komputerów pokładowych.

Stacja paliw w Żabnie, 1977 r. Foto: Archiwum Grażyny Rutowskiej / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja paliw w Żabnie, 1977 r.

I jeszcze jedno. W kolejce kierowcy ustawiali się przeważnie spontanicznie, więc bliscy nie wiedzieli, co się z tobą dzieje przez te kilka godzin. Miałeś wypadek czy zwyczajnie czekasz w kolejce? Przecież nie mogłeś zadzwonić ze smartfona.

Tankowanie w PRL: Mercedes diesel największym marzeniem

W PRL szybko znaleziono sposoby – legalne i nie – jak tankować więcej niż pozwalały kartki.

Pierwszą metodą na ominięcie kartek i narzucanych przez nie limitów był samochód… z silnikiem Diesla. Olej napędowy nie podlegał bowiem reglamentacji. Cały PRL marzył więc o Mercedesie w wersji z dieslem lub chociaż o takiej odmianie Volkswagena. Legendy krążyły o japońskim Daihatsu Charade, który nie dość, że miał odmianę z silnikiem wysokoprężnym, to jeszcze zużywała ona średnio 4,9 l/100 km!

Przeczytaj także: Auta z Zachodu, przy których bladły Polonezy, Warszawy i duże Fiaty

Nie musimy dodawać, jak trudno było kupić takie modele i jak niesamowite pieniądze kosztowały. Zwrot "do pełna" naprawdę był przywilejem wybrańców losu.

Dodatkową kartkę można było dostać w zakładzie pracy. Część dużych przedsiębiorstw dysponowała odpowiednią pulą, przyznawaną w ramach bonusu.

Istniał też nielegalny sposób, wymagający precyzyjnego – i odpowiednio głośnego – uderzenia stemplem. O zatankowaniu zaświadczał bowiem właśnie stempel przybity przez pracownika stacji na kartce (dopiero później wprowadzono odcinanie z niej kolejnych kuponów). Znajomy pompiarz mógł więc przybić stempel na już istniejący – i tak tankowałeś np. pięć razy w miesiącu, a nie regulaminowe trzy. Poza tym cała kolejka słyszała donośne uderzenie stempla, więc dla reszty wszystko było w porządku.

W latach 80. w niemieckiej prasie zaczęły się masowo pojawiać ogłoszenia składające się tylko z dwóch słów: suche polski. Nie chodziło tu przy tym o "szukam Polski", ale o szukam "Polskiego Fiata". Polacy bardzo często bowiem kupowali w RFN i NRD wyeksploatowane 126p i 125p. W myśl ówczesnych przepisów można je było sprowadzić za Odrę bez cła. No ale po co komu ledwie jeżdżący wrak, kupiony na dodatek za drogą i trudną w PRL do zdobycia niemiecką walutę? Bo taki wyeksploatowany samochód dało się zarejestrować, ubezpieczyć i dostać na niego kartki. Z 30 l miesięcznie robiło się 60 l.

Zostawali jeszcze zagraniczni turyści. Oni też musieli okazywać kartki podczas tankowania w PRL, ale limity ich nie dotyczyły. Chętnie więc odsprzedawali takie kartki Polakom. Zdarzali się więc rodacy, którzy po niemiecku potrafili powiedzieć tylko jedno zdanie: Ich will Benzinkarte kaufen (chcę kupić kartkę na benzynę).

Tankowanie w PRL: musisz mieć kanister

Tak jak dziś kierowcy nie ruszają w drogę bez nawigacji, tak kiedyś nie rozstawali się z kanistrami, czyli przenośnymi zbiornikami na paliwo. Zawsze jakiś był w bagażniku lub w garażu. Dużym wzięciem cieszyły się zwłaszcza 5-litrowe, ponieważ jako tako dało się je zmieścić w mikroskopijnym bagażniku Polskiego Fiata 126p.

Stacja paliw w Łowiczu, 1972 r. Foto: Archiwum Grażyny Rutowskiej / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja paliw w Łowiczu, 1972 r.

Kanister jesienią 1981 r. uratował kolegę, którym wraz ze znajomymi wracał samochodem z Puszczy Noteckiej do Poznania. Na trasie zgodnie z planem zamierzali zatankować na upatrzonej wcześniej stacji. Niestety, na niej też wisiała tabliczka "benzyny brak". Co robić? Szukać kolejnej stacji? Przecież już się świeci lampka rezerwy? Zaryzykowali.

Przeczytaj także: Auta marzeń z FSO. Szybsze od Ferrari, dłuższe niż Mercedes klasy S

Po drodze zupełnym przypadkiem spotkali kierowcę, który zgodził się ze swojego kanistra przelać im kilka litrów, kasując przy tym trzykrotność ceny rynkowej.

Na niewiele się to zdało, bo wkrótce znów się zaczęła świecić rezerwa. A nie były to czasy, kiedy w nawigacji lub w internecie mogłeś sprawdzić, gdzie jest najbliższa stacja. Ekipa zjechała więc z trasy do najbliższego miasteczka. Udało im się tam znaleźć skupisko kilkudziesięciu prywatnych garaży, przed którymi pucowano, naprawiano lub usprawniano przeróżne samochody. I tak chodząc od garażu do garażu, od kierowcy do kierowcy, w końcu znaleźli życzliwą duszę, która odsprzedała im pięć litrów z własnego kanistra. Tym razem za normalną cenę.

Tankowanie w PRL: wszystko trzeba zaplanować

Jeśli wypuszczasz się dziś w trasę elektrycznym samochodem, lepiej, żebyś przed wyjazdem zaplanował sobie kolejne miejsca ładowania. W PRL było tak samo, tyle że z autami spalinowymi i na wszystkich dystansach, nie tylko tych dłuższych.

Stacja paliw w podwarszawskich Jankach, przełom lat 50. i 60. XX w. Foto: Zbyszko Siemaszko / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Stacja paliw w podwarszawskich Jankach, przełom lat 50. i 60. XX w.

Jak wspominaliśmy, w latach 80. nie istniały internetowe wyszukiwarki stacji paliw, więc kiedy pierwszy raz jechałeś daną trasą, tak naprawdę nie wiedziałeś, kiedy trafi się następna okazja do uzupełnienia baku. Trzeba więc było tankować na zapas, więcej niż potrzeba, co przy systemie kartkowym stanowiło nie lada wyzwanie. Nie to, co godzinka w ciepełku przy kawie, czekając aż ładowarka "przekaże" twojemu elektrykowi kolejne 150 km.

Materiał powstał dzięki współpracy z partnerem - Narodowym Archiwum Cyfrowym, którego misją jest budowanie nowoczesnego społeczeństwa świadomego swojej przeszłości. NAC gromadzi, przechowuje i udostępnia fotografie, nagrania dźwiękowe oraz filmy. Zdigitalizowane zdjęcia można oglądać na nac.gov.pl.