- Łączna trasa, jaką pokonaliśmy, wyniosła 3500 km
- Podróż trwała osiem dni — z czego pięć z nich spędziliśmy w miejscu docelowym
- Poza Polską udało nam się przejechać przez cztery kraje: Czechy, Słowację, Węgry oraz Chorwację
- Na sześć samochodów, tylko jeden doznał awarii — i to najmłodszy
- Obie Skody Favorit, które brały udział w wyprawie, wróciły do kraju bez większych usterek
- Czeskie drogi i czeska uprzejmość
- "Krótka" wizyta na Słowacji
- Przejazd przez Węgry to prawdziwa przyjemność... No prawie
- Nadszedł i czas na usterki
- Wjazd do Chorwacji i ogromne zaskoczenie
- Wszechobecny chorwacki luz
- Powrót do Polski i czas na zwiedzanie
- Co nas najbardziej zaskoczyło podczas całej wyprawy
- Dokąd nas koła poniosą za rok?
Cała podróż rozpoczęła się 15 sierpnia. Początkowo mieliśmy w planach dojechać tylko na południe i zatrzymać się całą ekipą na wspólny postój i integrację. Szybko się okazało, że trasa zajmie nam około pięciu godzin, co nie było satysfakcjonujące. Ułożyliśmy więc przejazd tak, by każdy z samochodów mógł do nas dołączyć i żebyśmy wszyscy razem, jeszcze tego samego dnia, przemierzali czeskie drogi. Wstępnym celem było przekroczenie granicy, a co dalej? Miał pokazać czas i kilometry zrobione starymi autami. Zakładaliśmy, że prędzej lub później może pojawić się jakaś usterka, która wymusi na nas postój.
Nasza ekipa wyruszała w podróż na sześć samochodów. W skład wchodziły:
- dwie Skody Favorit z 1991 i 1993 r.;
- Ford Sierra z 1990 r.;
- VW Golf II z 1989 r.;
- Toyota Avensis z 1999 r.;
- Peugeot 306 Cabrio z 2000 r.
Trasa przebiegała dość nietypowo, bo nie jechaliśmy z Bydgoszczy bezpośrednio do granicy, przez A1. Aby móc jechać razem kolumną, musieliśmy kierować się przez Poznań, Wrocław oraz Gliwice, a dopiero stamtąd w stronę granicy z Czechami. Udało nam się sprawnie przejechać te kilkaset kilometrów bez awarii, zebrać ekipę i wyruszyć na pierwszego eurotripa.
Czeskie drogi i czeska uprzejmość
Jeszcze pierwszego dnia udało nam się przekroczyć granicę i dotrzeć do Czech. Przejazd autostradami był bardzo przyjemny, a ludzie na drodze przyjaźnie zerkali na nasze wozy. Niejednokrotnie ktoś z przejezdnych oglądał się bądź trąbił na widok Skody. Było widać, że Czesi mają sentyment do krajowych pojazdów mimo tego, że żadnej innej starszej Skody tam nie spotkaliśmy.
Nie planowaliśmy z wyprzedzeniem żadnego noclegu na trasie. Doszliśmy do wniosku, że nie wiemy, jak daleko zajadą samochody, dlatego postawiliśmy na spontaniczność. Na godzinę przed dojazdem do Brna podjęliśmy decyzję o tym, że to tam się zatrzymamy. Nie spodziewałam się, że wystarczy kilka telefonów, aby znaleźć miejsce na kempingu dla 11 osób — od ręki.
Właściciel był bardzo miły, a samo miejsce czyste, klimatyczne i bardzo tanie. W niedalekiej odległości znajdował się niewielki sklep (przy postoju dla kierowców ciężarówek), ale co było dla nas najważniejsze, nie trzeba było zbaczać daleko z trasy — kemping znajdował się dosłownie kilkaset metrów od zjazdu z autostrady.
Zadowoleni z trasy przebytej pierwszego dnia, która liczyła prawie 800 km, urządziliśmy grilla i zadbaliśmy o typowo graciarski klimat.
"Krótka" wizyta na Słowacji
Niewielka odległość Bratysławy od Brna zachęciła nas do tego, żeby choć na chwilę zboczyć z głównej trasy i zrobić krótką wycieczkę po mieście. Nie mieliśmy zbyt wielu okazji, żeby po drodze nieco lepiej poznać kraje, przez które przejeżdżamy, dlatego punktem obowiązkowym było zobaczenie Dunaju. Nieco przeliczyliśmy się w kwestiach odległości i spacer, który miał nam zająć godzinę, no maksymalnie dwie, zamienił się w czterogodzinny pobyt w stolicy Słowacji. Na dodatek był piątek, a my opuszczaliśmy miasto w godzinach szczytu. To nie mogło się skończyć inaczej...
Nie przewidzieliśmy, że "krótki" postój zamieni się w kilka godzin opóźnienia na trasie. Duży ruch, zamieszanie w oznakowaniu na drodze oraz stres podróżowania autem w innym państwie sprawiły, że nasza kolumna się rozpadła i każdy pojechał w inną stronę. Dopiero po wyjeździe z miasta staraliśmy się ze sobą skomunikować na CB radiu, ustaliliśmy punkt spotkania i po kilkudziesięciu minutach już wszyscy razem wyruszyliśmy w drogę nad Balaton.
Przejazd przez Węgry to prawdziwa przyjemność... No prawie
Po wjeździe do Węgier byliśmy podekscytowani tym, że już niebawem uda nam się zobaczyć słynny Balaton. Trasa z Brna to niecałe 400 km, z Bratysławy jeszcze bliżej, a mimo to podróż zajęła nam wiele godzin. Nie tego się spodziewaliśmy. Wybraliśmy najszybszą trasę z nawigacji i myśleliśmy, że to będzie głównie droga autostradowa, ale w rzeczywistości było inaczej. Jechaliśmy drogami krajowymi, które kierowały nas przez wiele miejscowości, to z kolei wymagało od nas niższych prędkości i większej ostrożności, żeby ponownie nie zgubić całej brygady.
Jak przejazd krajówkami to oczywiście pojawiły się fotoradary! Niemal niezauważalne dla kierowców, którzy przywykli do polskiego oznakowania. Węgierskie fotoradary są szare, często niewidoczne (zwłaszcza po zmroku), a informacja o ich obecności pojawia się bardzo późno. Prawdopodobnie rozpędzeni kierowcy nie byliby w stanie ich zauważyć.
Na trasie spotkaliśmy wiele samochodów na polskich blachach, w tym Fiata 125p. Udało nam się zrównać z kierowcą w korku i zamienić kilka słów o podróży. Okazało się, że nad Balatonem, w miejscowości Siófok, odbywa się kilkudniowy zlot posiadaczy tego modelu.
Zmęczeni problemami na Słowacji i obowiązkowym postojem (o czym przeczytacie niżej) postanowiliśmy zatrzymać się nieco wcześniej, niż planowaliśmy. Akurat przejeżdżaliśmy przez Zamárdi, dotychczas zapytane o nocleg kempingi informowały nas o braku miejsc, więc stanęliśmy przy drodze i zaczęliśmy szukać. Już myśleliśmy, że czeka nas noc w autach, kiedy jeden z naszych bohaterów wyjazdu przyszedł z informacją, że dokładnie w miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, jest wolny jeden domek na 6 osób. Po krótkiej dyskusji udało nam się porozumieć z obsługą, że część z nas przenocuje w domku, a reszta rozbije namioty w przylegającym do niego ogródku. Mieliśmy ogromne szczęście, że udało nam się znaleźć cokolwiek, bo jak się potem okazało, Balaton w środku sezonu jest bardzo obleganym miejscem przez turystów.
Po długiej podróży i znalezieniu noclegu nie mogliśmy sobie odmówić kąpieli w Balatonie. Słyszeliśmy o nim wiele, a mimo to byliśmy zaskoczeni jego wielkością i tym, jak długo było bardzo płytko. Oddaliliśmy się od brzegu o dobre kilkaset metrów, a nadal mieliśmy dno, co pozwoliło nam bezpiecznie podziwiać nocą światła wiosek znajdujących się na przeciwległym brzegu.
Następnego dnia udaliśmy się do miasteczka najbardziej wysuniętego w głąb Balatonu, skąd wypływają promy na drugą stronę. Kolejka była ogromna, ale wbrew pozorom nie składała się z wielu turystów, raczej z okolicznych mieszkańców i weekendowych węgierskich podróżników. Zaskoczyło nas, jak szybko promy pokonują cały Balaton i wracają po kolejne samochody, dzięki czemu nie trzeba było długo czekać na przeprawę.
Nadszedł i czas na usterki
Po prawie ośmiu godzinach jazdy i ciężkiej przeprawie przez Bratysławę dostaliśmy sygnał od jednego z kierowców, że zaczyna mieć problem z temperaturą w aucie. Szybko znaleźliśmy zjazd z autostrady na drogę lokalną, by zapobiec większej awarii. Kiedy udało nam się bezpiecznie zaparkować sześć aut na bocznej uliczce, rozpoczął się proces diagnostyki i rozwiązywania usterki.
Problem z temperaturą pojawił się w najmłodszym aucie całej wyprawy, czyli Peugeocie 306. Nie było to jednak nic, na co byśmy nie byli przygotowani. Szybka diagnoza — problem z termowłącznikiem, nie załącza się wentylator i auto szybko łapie temperaturę. Robiło się już późno, a my pozostawaliśmy bez żadnego miejsca noclegowego. Dlatego, żeby nie tracić cennego czasu, właściciel zdecydował się na ekspresową naprawę — spięcie wentylatora na krótko. Kilkanaście minut postoju, awaria rozwiązana, mogliśmy ruszać dalej.
Kolejnego dnia wentylator postanowił o sobie przypomnieć, jednak w nieco innej formie. Podczas przejazdu autostradą w stronę Chorwacji coś zaczęło stukać pod maską Peugeota. Sytuacja wydawała się krytyczna, więc znaleźliśmy pierwszy postój SOS na autostradzie i ponownie przystąpiliśmy do diagnozy. I tym razem była to mała usterka — wentylator wyhaczył się z chłodnicy i zaczął się o nią obijać. Wyciągnęliśmy niezbędny sprzęt każdego graciarza, czyli trytytki, i zamontowaliśmy wentylator z powrotem. Do dziś system ten działa bez zarzutu.
Wjazd do Chorwacji i ogromne zaskoczenie
Planując całą podróż, nie uwzględniliśmy tego, że nasz wjazd do Chorwacji będzie miał miejsce w sobotę. Bogatsi w doświadczenie, drugi raz na pewno byśmy tego błędu nie powtórzyli. Dlaczego to był błąd? Bo ruch na każdej z autostrad był ogromny, a powrót do systemu biletowego przypomniał nam, jak wyglądały polskie autostrady w środku sezonu, zanim stały się darmowe. Łącznie spędziliśmy w korkach ponad 3 godziny, stojąc w pełnym słońcu, w samochodach bez klimatyzacji. Byliśmy pełni obaw co do tego, czy auta nie odmówią posłuszeństwa i po prostu się nie zagrzeją. To był ten moment, kiedy stwierdziliśmy, że nigdy więcej nie wybierzemy się na taką wyprawę autem. Po kilku chwilach zmieniliśmy zdanie.
Kiedy największe korki mieliśmy już za sobą i po prostu jechaliśmy w stronę zachodzącego słońca, zaczęliśmy bardzo doceniać chorwacki krajobraz. Pewnie, gdyby nie to, że widoki były zachwycające, pozostalibyśmy pewni swojej decyzji i dotarli do miejsca docelowego w nie najlepszych humorach. To właśnie wyjątkowe podjazdy, liczne tunele i widoki na góry czy zatoki sprawiły, że już wtedy chcieliśmy jechać dalej.
Jednym z najciekawszych doświadczeń podczas przejazdu były tunele. Pierwszy raz w życiu mieliśmy okazję jechać tak długimi drogami, wydrążonymi w skałach. Początkowo liczyły one zaledwie kilkaset metrów, ale im bliżej byliśmy miejsca docelowego, tym tunele stawały się dłuższe. Ostatnim, jakim jechaliśmy, był tunel Učka, liczący ponad pięć kilometrów — jeden z najdłuższych w całym kraju. Wjazd wyglądał jak plac budowy, przed nim były bramki autostradowe, z których należało pobrać bilet uprawniający do przejazdu (zapewne jeszcze darmowego, ale po zakończeniu prac może to się zmienić). Cały teren był dobrze oznakowany, nie zabrakło znaków informujących o trwających robotach drogowych, ale i zabawnego manekina z chorągiewką ostrzegawczą, który miał ostrzegać kierowców przed możliwym zagrożeniem.
Wszechobecny chorwacki luz
Podczas pięciodniowego pobytu w Chorwacji mieliśmy okazję pojeździć trochę po lokalnych drogach. Wystarczyło nam kilka kilometrów, by zobaczyć, że tamtejsi mieszkańcy są bardzo wyluzowanymi ludźmi. Piesi nie przejmowali się zbytnio czerwonymi światłami, a kierowcy stanem technicznym swoich samochodów. Często widzieliśmy auta obklejone taśmą po stłuczce (tak jak te na poniższym zdjęciu), czy wozy zaparkowane w krzakach, o które nikt się nie martwił.
Powrót do Polski i czas na zwiedzanie
Zależało nam na tym, żeby po powrocie do Polski móc zwiedzić Muzeum Wena w Oławie, znajdujące się na trasie do domu. Tak rozplanowaliśmy swoją podróż, żeby znaleźć się tam minimum na dwie godziny przed zamknięciem i na spokojnie obejrzeć całą wystawę. Nie mogło zabraknąć pamiątkowego zdjęcia dzielnych Skód, które bez żadnej awarii przejechały 3500 km przez Europę.
Zachęcamy do obejrzenia materiału realizowanego przez Auto Świat w Muzeum Wena w Oławie
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoCo nas najbardziej zaskoczyło podczas całej wyprawy
Mimo tego, że do całej wyprawy przygotowywaliśmy się prawie rok, z wielu rzeczy nie zdawaliśmy sobie sprawy. Być może za bardzo skupiliśmy się wokół skompletowania części i wykonywania napraw, jednak ze względu na brak jakichkolwiek awarii nie żałujemy takiej decyzji. Oto lista rzeczy, które nas zaskoczyły — pozytywnie i negatywnie!
- Nigdy wcześniej nie poruszaliśmy się własnymi autami poza granicami kraju. Decydując się na przejazd przez Czechy, Słowację i Węgry wiedzieliśmy, że obowiązuje tam system winiet, jednak nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jest to tak świetne usprawnienie. Mogliśmy je kupić zarówno w specjalnych punktach, przy na stacjach benzynowych blisko granicy, jak i przez internet, co bardzo ułatwiało sprawę. Przejazd autostradami przez wszystkie trzy kraje był prawdziwą przyjemnością i odbywał się bez większych problemów.
- Nie zauważyliśmy nigdzie znaków D-42, informujących o wjeździe w teren zabudowany. Nie byliśmy do końca pewni, w którym momencie obowiązują jakie ograniczenia, dlatego jadąc przez wszystkie mniejsze miejscowość, stosowaliśmy się do niższych prędkości.
- Zaskoczyło nas to, jak te stare auta świetnie radziły sobie podczas stania w korkach w wysokich temperaturach. W pewnym momencie wewnętrzny termometr wskazywał ponad 46 stopni w aucie (przypominam, że nie posiadaliśmy klimatyzacji), a mimo to nie doszło do zagrzania. Najwidoczniej wymiana chłodnicy, świeży płyn i dobry przewiew pod maską zrobiły swoje.
- Przejeżdżając przez północną część Chorwacji, napotkaliśmy ogromne zróżnicowanie terenu. Mimo czytania przewodnika i planowania trasy nie zweryfikowaliśmy wysokości niektórych przejazdów. Na miejscu byliśmy bardzo zaskoczeni tym, jak wysoko trzeba wjechać i jak strome potrafią być drogi.
- Cieszyliśmy się jednak, że pomimo słabych silników w Skodach, obie poradziły sobie z podjazdami niemalże wzorowo. Wystarczyła redukcja biegu do czwórki i bez problemu wjechały nawet pod najbardziej strome góry.
- Byliśmy pod ogromnym wrażeniem dróg w Chorwacji, a zwłaszcza wykonania tuneli w skałach. Mieliśmy okazję przejeżdżać trzecim najdłuższym tunelem w tym kraju, który liczy aż 5062 metry. Wygląda na to, że jego budowa zmierza ku końcowi i będzie on należał do tuneli płatnych — przed wjazdem postawione zostały bramki autostradowe.
- Bardzo ciekawym pomysłem, który u nas również się pojawia na autostradach, ale w nieco innej formie, są zjazdy SOS. Pojawiają się bardzo często, może na nich bezpiecznie stanąć w kilka samochodów i zawsze znajduje się na nich telefon. Z jednego z takich zjazdów korzystaliśmy i bez problemu zmieściliśmy w nim całą naszą kolumnę sześciu aut.
- Największy minus całej wyprawy, czyli korki na chorwackich autostradach. Mieliśmy do przejechania aż 3 autostrady, a to oznaczało aż sześć postojów — pobieranie bileciku i opłata za przejazd. Ogromny ruch spowodowany był prawdopodobnie tym, że zaczynał się weekend. Na trasie spotkaliśmy nie tylko wielu Polaków wyruszających na wakacje, ale również Włochów zmierzających do swojego kraju (swoją drogą bardzo niecierpliwych).
- Na całej trasie i w miejscu docelowym spotkaliśmy bardzo mało starszych aut, które można by nazwać gratami. Spodziewaliśmy się, że przejeżdżając przez Czechy czy Węgry, natrafimy na prawdziwych miłośników klasycznej motoryzacji, jednak się trochę zawiedliśmy.
- Po drodze spotykaliśmy głównie Polaków, którzy tak jak my, wybrali się starszymi autami w podróż życia. Minęliśmy kilka VW T3 w każdym z krajów, na Węgrzech spotkaliśmy ekipę Fiata 125p, jadącą na zlot tego modelu nad Balaton, czy w drodze powrotnej, w Czechach, natrafiliśmy na Tico.
- Zaskoczył nas fakt, że na drogach niemal wcale nie było widać policji. Podczas całej podróży widzieliśmy bardzo mało radiowozów i zero kontroli policyjnych — a myśleliśmy, że jadąc takimi autami, ściągniemy na siebie uwagę.
- Trudno było znaleźć drogi alternatywne dla autostrady — czasem się po prostu nie dało jechać inaczej. Nawet jeśli byśmy chcieli zmienić trasę na lokalną, to przejazd przez choćby kawałek autostrady był nieunikniony.
Dokąd nas koła poniosą za rok?
Jeszcze zanim wróciliśmy do kraju, byliśmy pewni, że nie jest to nasza ostatnia podróż gratami przez Europę. Już pojawiło się kilka propozycji kierunków, w które moglibyśmy się udać, a nawet zgłosiło się więcej chętnych, by do nas dołączyć. Jest to naprawdę fantastyczne doświadczenie, które pokazuje, że dobrze przygotowany samochód, bez względu na wiek, jest w stanie pokonać każdą liczbę kilometrów.
My podjęliśmy decyzję, że ze względu na bezawaryjność Skody, zgromadzone części i poczynione inwestycje, stanie się ona naszym autem na kolejne podróże. Po aktualnej trasie wymaga trochę dopieszczenia i doposażenia, ale na kolejny sezon na pewno będzie przygotowana jeszcze lepiej niż teraz.