Z reguły staram się unikać tematów politycznych, ale tym razem poziom hipokryzji proponowanych pomysłów osiągnął tak irracjonalny pułap, że postanowiłem pomóc. Tylko jak my, redakcja motoryzacyjna, możemy pomóc rządzącym w podejmowaniu rozsądnych i istotnych inicjatyw, zamiast proponowania ograniczeń dla większości kierowców, a przywilejów – dla nielicznych? Bardzo prosto. Oto kilka propozycji, które idą z nurtem kreatywności władzy.

Proponuję więc, aby jak najszybciej ograniczyć możliwość tankowania samochodów, które według aktualnych notowań rynkowych kosztują mniej niż 50 tys. złotych. Tańsze auta, które z racji wieku nie spełniają wyśrubowanych norm czystości spalin i emitują do atmosfery zbyt dużo pewnego nieszkodliwego, życiodajnego gazu, który pozwala żyć roślinom, będą stały miesiącami, zamiast jeździć. Zintegrują się z naturą, obrosną je krzaki. Właściciele przesiądą się na rowery albo hulajnogi. Będzie ekologicznie, a drogi nagle odzyskają przepustowość. Prawda, że to genialne!

Idźmy dalej. Bo niby dlaczego ekologiczny walec drogowy miałby się ograniczać jedynie do rozjeżdżania motoryzacji? W Polsce stoi mnóstwo starych budynków, bloków mieszkalnych, zbudowanych w czasach, kiedy styropian był materiałem reglamentowanym. Jeden taki budynek potrafi zużyć tyle energii na ogrzewanie, co dwa nowe budynki z odpowiednią izolacją cieplną.

Dlatego, tu i teraz, postulujemy natychmiast odłączyć ogrzewanie ludziom, mieszkającym w nieocieplonych budynkach! Państwo zaoszczędzi pieniądze budżetowe, o których racjonalne wydatkowanie tak bardzo przecież dba. A ludzie? Oni sobie przecież jakoś poradzą…

Złomowanie samochodu. Foto: Auto Świat
Złomowanie samochodu.

Powyższy przykład idealnie odzwierciedla charakter inicjatywy zamykania centrów miast dla starszych aut, która niedawno pojawiła się w kręgach rządowych. Plan jest prosty i higieniczny dla władzy. Ma on polegać na odcięciu większości kierowców od możliwości wjazdu własnym, leciwym autem, do wydzielonej strefy miejskiej, bez zaproponowania żadnego rozsądnego, alternatywnego rozwiązania.

Bo przecież każdy, kto porusza się po np. Warszawie, wie, jak przeładowana jest komunikacja miejska. Odkąd powstało metro, zlikwidowano wiele ważnych połączeń autobusowych i tramwajowych. W efekcie tam, gdzie dziesięć lat temu można było dojechać bez przesiadki, dziś trzeba się przesiadać nawet kilka razy.

Skoro komunikacja miejsca w dużych aglomeracjach nie stanowi pełnej alternatywy dla własnego auta – a z pewnością tak właśnie jest – to kierowcy będą zmuszeni do sprzedaży swoich starych samochodów. A jak sądzicie, jakie będą ceny aut, którymi nie będzie już można wjechać do miasta?

To jasne – takie starsze samochody stałyby się niezbywalne. Czyli ich właściciele straciliby na tym mnóstwo pieniędzy. No i oczywiście musieliby kupić sobie nowsze auta, na które ich nie stać. A skoro nie stać ich na nowszy, droższy samochód, to jak ma ich być stać na utrzymanie go w należytym stanie technicznym? Nie będzie ich stać. A będą musieli jeździć – choćby do pracy. W efekcie na drogi wyjadą jeszcze gorsze graty, niż jeżdżą po nich obecnie. Będą nowsze, ale ich właścicieli nie będzie stać nawet na bieżące serwisowanie.

Pojazd powinno się złomować wtedy, kiedy jego eksploatacja staje się nieopłacalna lub stan techniczny uniemożliwia pozytywne przejście przeglądu technicznego. A nie wtedy, kiedy mógłby jeszcze przejechać dziesiątki tysięcy kilometrów w dobrej kondycji.
Pojazd powinno się złomować wtedy, kiedy jego eksploatacja staje się nieopłacalna lub stan techniczny uniemożliwia pozytywne przejście przeglądu technicznego. A nie wtedy, kiedy mógłby jeszcze przejechać dziesiątki tysięcy kilometrów w dobrej kondycji.

Ale teraz przejdę do rzeczy, bo ktoś może przecież zarzucić mi niekonstruktywną krytykę. Drodzy rządzący, oto kilka prostych rozwiązań, których wdrożenie naprawdę mogłoby poprawić jakość powietrza w miastach. Zastanówcie się najpierw, ile z nich zrealizowaliście, a dopiero potem – gdyby to nie pomogło – zajmujcie się rzeczami tak drastycznymi, jak ograniczanie wjazdu do wyznaczonych stref miejskich. Proszę bardzo:

1. Uszczelnijcie stacje kontroli pojazdów.

O tym, że po ulicach jeździ mnóstwo aut, które mimo opłakanego stanu technicznego przeszły przeglądy rejestracyjne w stacjach diagnostycznych, nie trzeba chyba nikogo przekonywać. Ktoś na to przymyka oko. Podobnie, jak na skład spalin samochodów, jeżdżących z rozregulowaną instalacją gazową, wyciętym katalizatorem lub wymontowanym filtrem cząstek stałych.

Stacje diagnostyczne - do kontroli. Foto: ACZ / Auto Świat
Stacje diagnostyczne - do kontroli.

Może przed podjęciem decyzji o odebraniu prawa do wjazdu do miasta kierowcom, których auta są w pełni sprawne, warto najpierw sprawdzić, czy znacznie młodsze samochody nadal spełniają normy emisji spalin, deklarowane przez producenta.

2. Zabierzcie z ulic kopcące na czarno autobusy i ciężarówki.

To zadanie jest równie proste do realizacji, jak pierwsze – wystarczy zrobić porządek ze stacjami kontroli pojazdów. Tak, aby – jak w innych cywilizowanych krajach – samochód trujący tak, jak dwadzieścia sprawnych aut razem wziętych, musiał być najpierw naprawiony, a potem dopiero dopuszczony do dalszej jazdy. W przypadku ciężarówek i autobusów sprawność układów wtryskowych ma ogromne znaczenie, ponieważ objętość spalin, jakie wydobywają się z tych pojazdów, jest wielokrotnie większa, niż w przypadku aut osobowych.

Dym z rury wydechowej.
Dym z rury wydechowej.

Patologie, które pozwalają diagnostom na podbijanie dowodów rejestracyjnych autobusów, kopcących jak parowozy, są dość groteskowe. Przykład to stacje kontroli pojazdów, znajdujące się na terenie firmy transportowej i przez nią prowadzone.

Autobus przyłapany na trasie, test spalin dymomierzem – nie spełnia żadnych norm. I co z tego? W bazie jest przecież „swój” diagnosta, który musi utrzymać dzieci i rodzinę, więc nie sprzeciwi się szefowi, który zleci mu podbić przegląd zdezelowanego autobusu, emitującego hektolitry cuchnących spalin, pełnych cząstek stałych. A kto tym oddycha? My, kierowcy, kiedy jedziemy za takim trucicielem, a także mieszkańcy wszystkich miejscowości, przez które taki pojazd przejeżdża.

3. Wybudujcie prawdziwe obwodnice miast.

To jest chyba argument, który każdy urbanista uzna za oczywisty. Każdy, kto ma choć niewielkie pojęcie o ruchu drogowym, wie, że jeżeli zablokujemy dostęp do jakiejś strefy miasta części kierowców, to trzeba im zapewnić alternatywną trasę przejazdu, którą dojadą na miejsce. To ja się zapytam: jeżeli zamkniemy dla starszych aut centrum Warszawy, to którędy one pojadą? Przecież nie wszyscy jadą do centrum, niektórzy tylko przez nie przejeżdżają. Jaka dla nich będzie alternatywna propozycja trasy? Autobus spełniający normę Euro 5 z przyczepą na samochody?

Obwodnica powinna okrążać dookoła całe miasto - tak, aby mogli z niej korzystać także mieszkańcy dzielnic, położonch blisko granicy obszaru miejskiego. Wtedy zamiast przez centrum można pojechać obwodnicą. Foto: ACZ / Auto Świat
Obwodnica powinna okrążać dookoła całe miasto - tak, aby mogli z niej korzystać także mieszkańcy dzielnic, położonch blisko granicy obszaru miejskiego. Wtedy zamiast przez centrum można pojechać obwodnicą.

Obwodnica to genialnie proste rozwiązanie, które w ogromnym stopniu poprawia jakość powietrza w centrach miast. Tylko że owa obwodnica – jak sama nazwa wskazuje – powinna wieść dookoła miasta. Tak, żeby można było na nią wjechać na jednym końcu miasta, a wyjechać na drugim.

4. Oddajcie mieszkańcom chodniki!

To jest argument zarazem i ekologiczny, i prospołeczny. Duże polskie miasta są zawalone samochodami. Parkujemy wszędzie: na chodnikach, trawnikach, krawężnikach, po prostu tam, gdzie tylko się da. Nic w tym dziwnego, skoro wiele dzielnic i osiedli budowano w czasach, kiedy samochód był atrakcją widywaną od święta.

Dziś auto ma prawie każdy sąsiad – logika podpowiada więc, że włodarze miast powinni zadbać o to, aby proporcjonalnie do liczby aut rosła liczba miejsc parkingowych. Ale logika naszych włodarzy jest jakaś… Inna. W efekcie w wielu miejscach w Polsce w zasadzie nie ma już chodników. To znaczy... Są, ale co z tego, skoro cały czas parkują na nich samochody?

Foto: Auto Świat

A rozwiązanie jest proste. Zamiast z pazernej pogoni za zyskiem budować coraz to nowe bloki mieszkalne wszędzie, gdzie tylko da się je wcisnąć, trzeba budować wielopiętrowe parkingi. Stworzyć ogólnopolski projekt takich parkingów, w kilku wielkościach. Żeby było taniej.

Wyobraźcie sobie, jakie to by było piękne: wychodzicie z domu, a tam puste chodniki, bez samochodów. Pada śnieg, a Wy nie musicie się martwić o odśnieżanie auta, bo przecież ono stoi na krytym miejscu parkingowym. Nie będzie trzeba skrobać szyb, rozgrzewać auta, aby odparować okna od wewnątrz. Auto wyemituje do atmosfery mniej spalin, bo będzie można nim ruszyć w drogę od razu po uruchomieniu.

W lecie kabina na krytym parkingu nie rozgrzeje się jak szklarnia na słońcu – klimatyzacja nie będzie potrzebna, a to przełoży się na niższą emisję spalin. Jest ekologia? Jest. Bez trudu przejedziemy przez osiedlowe i miejskie ulice, bo samochody, które wszędzie musiały parkować przy prawej krawędzi jezdni, znikną na mądrze wybudowanych parkingach. Korzyść dla środowiska. I korzyść dla ludzi. Tak powinno być.

5. Szanujcie nasze pieniądze.

Pensje rządzących pochodzą z naszych podatków. I mamy prawo wymagać, by nasze pieniądze były mądrze inwestowane. Mądrze – czyli z korzyścią dla nas, obywateli: kierowców, pieszych, mieszkańców miast. Jeżeli chcecie ograniczać prawa kierowców do wjazdu do centrów miast, to pokażcie, że wykorzystaliście już wszelkie inne możliwości ograniczenia emisji zanieczyszczeń, które przecież pochodzą nie tylko z rur wydechowych naszych samochodów. Szanujcie nasze pieniądze. Proponujcie takie rozwiązania, na które nas będzie stać.

Kto może zarobić, a kto stracić?

Jeżeli dzieje się coś dziwnego i trudno znaleźć racjonalny powód, to zawsze można zastosować złotą zasadę biznesową i zapytać: „A kto na tym zarobi?”. No właśnie, kto może zarobić na wprowadzeniu przepisu zamykającego wjazd do centrów miast starszym samochodom?

Jeżeli pojawia się jakiś dziwny pomysł, to warto zadać sobie pytanie, kto na tym może zarobić.
Jeżeli pojawia się jakiś dziwny pomysł, to warto zadać sobie pytanie, kto na tym może zarobić.

Pomyślmy chwilę. Nie tak dawno było solidne zamieszanie z kursem waluty, w której wielu Polaków pozaciągało wysokie kredyty. Sektor bankowy obawia się spadku zysków. A gdyby tak jakimś nowym przepisem zmusić kierowców starszych aut do zakupu nowych, na które ich nie stać, i przy tej okazji wcisnąć im zyskownie (dla banku) oprocentowany kredyt? To ma sens.

Słowo do tych, którzy zarabiają na emisji dwutlenku węgla

Na koniec pozwolę sobie na krótką odezwę, bo jestem to winien moim czytelnikom, którzy zostawiają w warsztatach coraz więcej pieniędzy. Drodzy eko-lobbyści. Drodzy kapłani ekoreligii dwutlenku węgla. Jak wiadomo, dwutlenek węgla to nieszkodliwy, bezwonny gaz. Dzięki niemu rosną na ziemi rośliny i lasy. Dzięki nim z kolei mamy w powietrzu tlen i możemy oddychać.

Jesteśmy w stanie pojąć, że z restrykcji emisji tego gazu udało Wam się stworzyć globalny, światowy biznes. Rozumiemy, że biznes ten pozwala zarobić instytucjom, ściągającym haracz za emisję, biurokratom i firmom konsultingowym, zajmującym się „kreatywną księgowością” emisji dwutlenku węgla.

Dym z kominów - może przed wprowadzaniem restrykcji dla kierowców warto sprawdzić, czym pali się w piecach? Foto: ACZ / Auto Świat
Dym z kominów - może przed wprowadzaniem restrykcji dla kierowców warto sprawdzić, czym pali się w piecach?

Ale każdy fanatyzm jest niezdrowy. W efekcie Waszego lobbingu, producenci samochodów zostali zmuszeni do wdrożenia bardzo kosztownych technologii. Bezpośredni wtrysk benzyny, chłodzone wodą turbosprężarki, ultrawydajne komputery sterujące. Superwytrzymałe materiały, które trzeba stosować, aby coraz bardziej wysilone silniki były w stanie spełnić drakońskie normy czystości spalin.

Powszechnie stosuje się już nawet układy, które szkodzą silnikowi, jak np. systemy start/stop. W pogoni za redukcją emisji dwutlenku węgla, która stała się już wartością marketingową, wprowadzane są rozwiązania, które jedne problemy rozwiązują, ale przynoszą nowe - okazuje się na przykład, że silniki benzynowe z bezpośrednim wtryskiem paliwa i turbodoładowaniem potrafią emitować więcej cząstek stałych (i to tych najbardziej niebezpiecznych dla ludzi, bo najmniejszych), niż diesle. Stopień skomplikowania i zaawansowania silników w popularnych samochodach przekroczył już barierę zdrowego rozsądku. Aby zrekompensować gigantyczne koszty, jakie się z tym wiążą, producenci muszą szukać zysków w cenach części zamiennych.

Ze względu na koszty napraw, które bywają konieczne już w kilkuletnich autach, ich właściciele są zachęcani do kupna nowych. Kto za to wszystko finalnie zapłaci? Oczywiście my, kierowcy.

I teraz już naprawdę na koniec…

Jeżeli polscy kierowcy mieliby zamienić swoje stare pojazdy na nowe, to wymagałoby to trzech rzeczy. Po pierwsze, pieniądze musiałyby zacząć rosnąć na drzewach. Po drugie, stare samochody trzeba gdzieś składować i zutylizować. Wreszcie po trzecie, wyprodukowanie nowego samochodu wiąże się ze zużyciem ogromnej ilości energii, wody, surowców naturalnych.

Nowe auto to setki podzespołów, dziesiątki materiałów. Ich produkcja wiąże się z eksploatacją – w naszej perspektywie czasowej – nieodnawialnych zasobów naturalnych Ziemi, emisją pyłów, składowaniem produktów ubocznych. Producenci, zmuszani do częstszego opracowywania nowych konstrukcji, wydają na to mnóstwo pieniędzy, za które można by było posadzić miliony drzew, wybudować setki lokalnych kotłowni geotermalnych, albo dziesiątki nowoczesnych oczyszczalni ścieków.

Więc się zapytam: czy to jest ekologia, czy może tylko biznes?