Od dłuższego czasu mam potężny problem z klasyką gatunku. Nie da się omawiać wymogów proekologicznych, wymuszających pewne rozwiązania techniczne, żeby zaraz nie zaczęły latać w powietrzu (lub po sieci) inwektywy i oskarżenia o przekupstwo, choroby psychiczne lub zdradę interesów narodowych. Od razu powiem to, co jest oczywiste: ogromna większość tych rzekomo proekologicznych przepisów powstała w oparciu li tylko o hasła lobbystów, nigdy nie była konsultowana z jakimikolwiek specjalistami, fizykami, matematykami, konstruktorami, energetykami czy prawdziwymi ekologami-naukowcami. I większość tych przepisów jest głupia, nie ma nic wspólnego z nawet choćby rozsądkiem, o oparciu w nauce nie wspominając.
Ale punkt wyjścia jest jeden i ten sam – i jest on niepodważalny: gdyby nie upór aktywistów wbrew wszystkim, gdyby nie działania natury społecznej, sprzeciwiające się gigantycznym pieniądzom, bylibyśmy wciąż w sytuacji niewiele lepszej niż przed Wielkim Kryzysem Naftowym w 1974 r. A więc dusilibyśmy się w smogu powstającym w wyniku braku jakichkolwiek filtrów w przemyśle, systemów oczyszczania spalin, chorowalibyśmy na wszystkie możliwe choroby układów oddechowego i krążenia, śmiertelność niemowląt byłaby wysoka nawet w najwyżej rozwiniętych krajach, w większości zbiorników wodnych nie dawałoby się kąpać bez następstw natury co najmniej alergicznej, a przyroda powoli przestawałaby istnieć. Jak to by wyglądało, możemy sobie i dziś obejrzeć w niektórych Krajach Trzeciego Świata, które nie podlegają żadnym prawom proekologicznym – bo nikogo na zachowania proekologiczne nie stać.
Dalsza część artykułu znajduje się pod zdjęciem
Samochody elektryczne kontra samochody spalinowe
Więc tak, potrafię docenić walkę z systemem, która ma cele w sumie dążące do przetrwania gatunku ludzkiego. Nie żebym w związku z tym usprawiedliwiał czy choćby umiał zrozumieć maniakalne zachowania w rodzaju przyklejania się do jezdni albo…
Albo wprowadzanie nowych przepisów, które nie dość, że są oderwane od rzeczywistości, to jeszcze obarczają gigantycznymi kosztami nie tych, którzy za zanieczyszczenia odpowiadają, tylko ich klientów. Dla mnie sprawa jest oczywista: motoryzacja czy generalnie ludzka mobilność i cywilizacja jako taka muszą być coraz czystsze. Od początku to rozumiałem, i wtedy, gdy po zmianie ustroju w Polsce walczono z nieoczyszczanymi spalinami naszych Maluchów, Kredensów, Poldków, Syrenek i Warczyburgów, i wówczas, gdy ta walka w ogóle się zaczynała, czyli w połowie lat 70.
Gdy cały świat – zarówno ten kapitalistyczny, jak i ten socjalistyczny – nagle znalazł sobie wspólnego wroga w osobach Szwedów i Kalifornijczyków. Bo to właśnie Szwecja i Kalifornia wprowadziły w 1974 r. pierwsze rzeczywiście ostre normy spalinowe, zaczęły promować katalizatory spalin i elektroniczne systemy sterowania układami paliwowymi czy rozwiązania czyniące obiekty produkcyjne, przemysłowe, przyjaźniejszymi dla otoczenia. Ta determinacja przyniosła zaskakująco szybko znakomite efekty – likwidacja smogu na ulicach miała nadejść po 4 dekadach, a de facto cel ten osiągnięto już po 11 latach, przy czym rewitalizacja mordowanego przedtem środowiska była wręcz szokująca.
Najlepszym przykładem jest tu niemieckie Zagłębie Ruhry, obszar kopalniano-przemysłowy, który na początku lat 70. osiągnął poziom zatrucia jak na wysypisku odpadów nuklearnych, a po rewolucji proekologicznej lat 1975-1985 zmienił się w oszałamiającą dżunglę niemal. Przy zachowaniu pełnej zdolności produkcyjnej lokalnych zakładów przemysłowych.
I wówczas, i na początku lat 90. w Polsce mieliśmy do czynienia z tym samym przypadkiem drastycznej agresji, wojny niemal, gdzie niby wszyscy zdawali sobie sprawę, że przyszłość musi być czystsza, ale nikt nie miał ochoty nic zrobić, by do tej czystszej przyszłości doprowadzić. I jeśli ktoś dostrzeże teraz podobieństwo do wojny między zwolennikami a wrogami elektromobilności, to dobrze się stanie. Choć oczywiście sytuacja jest zupełnie inna.
Dalsza część artykułu znajduje się pod zdjęciem
Ochrona środowiska to nic nowego, ale kiedyś działała
Od połowy lat 70. tworzono przepisy, które – przy całej swojej rewolucyjności i drastyczności – były w pełni zgodne z nauką, z mechaniką, matematyką, fizyką i ekologią. I w związku z tym łatwo było je obronić. Więc nawet jeśli ogromna większość ludzi była nimi przerażona, przynajmniej były zrozumiałe i logiczne. Co innego teraz, gdy w Unii Europejskiej wprowadzono przepisy i wymogi czasowe, które od rzeczywistości oderwano granatem. Które stworzono nie tylko nie słuchając fachowców, ale wręcz traktując autorytety naukowe ostrzegające przed takimi, a nie innymi, uzasadnionymi naukowo rozwiązaniami, jako wrogich agentów, broniących wielką finansjerę. Które oparto na tak samo głębokich przemyśleniach, jak nie przymierzając twierdzenia, że żyjący dziś ludzie są osobiście odpowiedzialni za np. niewolnictwo 3 wieki temu.
Co gorsza, ten typ rozumowania kompletnie lekceważy obecność rzeczywistych zbrodni dokonujących się i dziś, ale gdzie indziej niż patrzą „legislatorzy”. Żeby pozostać przy niewolnictwie – nic nie jest przedsiębrane, by zlikwidować niewolnictwo realnie istniejące dziś, całkiem niedaleko. Nic nie jest też przedsiębrane, by zlikwidować realnie, całkiem niedaleko odbywające się zbrodnie wobec przyrody, ekologii itp., często w ramach nawet działań związanych z rzekomo proekologiczną działalnością, za to kary finansowe i organizacyjne spadają na ludzi niemających z tym nic wspólnego. No i hasła są piękne.
Wprowadźmy sobie już, teraz, zaraz, elektromobilność. Na siłę. Bez źródeł energii. Bez infrastruktury, bez odpowiednich technologii magazynowania energii. I przy pełnej świadomości, że cały proces wytwórczy związany z elektromobilnością nie ma nic wspólnego z ekologią, że wytwarza straszliwe zanieczyszczenia i wykorzystuje wielokrotnie pracę niewolniczą lub dzieci. Nałóżmy najstraszniejsze obciążenia na producentów rzeczywiście czystych konstrukcji innych niż elektryczne, czyniąc ich produkcję nieopłacalną lub bezsensowną. Nieważne, ważne, żeby pięknie brzmiało. Jak w pochodzie pierwszomajowym albo na zjeździe partii za socjalizmu. Jak rzeczywistość się nie zgadza z ideą, tym gorzej dla rzeczywistości.
Prawdę mówiąc, jako urodzony pacyfista (patrz początek artykułu), sam siebie się brzydzę, jak wielką agresję wywołują we mnie takie działania. Tym bardziej że – jak w latach 70. – jasne jest, że idea jest bardziej niż słuszna i że rzeczywiście trzeba przeprowadzić czasem wręcz drastyczne działania. Ale…
Zamysł - dobry, droga - nierealna
Ale jak już napisałem, czym innym jest działanie ani na milimetr nieodbiegające od naukowych faktów, a czym innym – działanie wyłącznie ideowe. W związku z tym efekty społeczne są straszne. Bo tym razem opór wobec przepisów jest w pełni usprawiedliwiony i uzasadniony. I nie tylko opór. Agresja takoż.
Ale cwaniacy robiący pieniądze na tym całym ekobiznesie zastosowali jeden z najstarszych numerów z wojny propagandowej: przekierowali agresję na innych wrogów. I nagle zamiast się wściekać na idiotyczne przepisy, fani motoryzacji zaczynają się wściekać na siebie. Zamiast jak w latach 70. twórczo rozwijać genialne idee, rzucamy się sobie nawzajem do gardeł, żrąc się o to, czy jazda elektrykami to ([…] tu wstaw najgorsze znane ci obelżywe określenie, podpierając swoją opinię rzekomym powiązaniem z wrogością wobec kebabu, kufla piwa czy schabowego z mizerią), lub czy jazda blachosmrodami to zbrodnia przeciwko migdałowemu latte. I nieważne, co kto naprawdę je i pije, czym jeździ i czym by chciał jeździć, nagle nieważne, że wspólną wartością i wspólnym marzeniem wszystkich zainteresowanych są bezpieczeństwo energetyczne i czysta woda w kranach. Nie, daliśmy się wkręcić. Przestaliśmy myśleć o tym, że po prostu ktoś ma w tym interes, żebyśmy się kłócili, nie zwracając uwagi na fakty i wspólne dążenia.
Przestańmy się kłócić, czy doskonale oczyszczony spalinowy silnik wysokoprężny jest zabójcą małych kotków, czy też może elektryczne auto pośrednio morduje dzieci w Afryce. To nie ma sensu. Cel można osiągnąć różnymi drogami, zachowując prawo do wyboru przy obiektywnym, naukowym podejściu do faktów. Ale nie wtedy, gdy będziemy sobie skakać do gardeł zamiast współpracować i pilnować lobbystów oraz polityków.
Nie dajmy się zwariować.