- Producenci aut prześcigają się w podwyżkach w katalogach. Kierowcy mogą tylko patrzyć z przerażeniem na to, co dzieje się w salonach samochodowych
- W najgorszej sytuacji są osoby chcące jeździć autem elektrycznym z sensownym zasięgiem. Muszą wyłożyć na stół najwięcej, bo tanie e-modele praktycznie nie istnieją
- Ostatnie premiery i zapowiedzi pokazują, że rynek nowych samochodów nie musi tak wyglądać. Czeka nas zalew aut opracowanych według nowej strategii
- Dużo czytania, a mało czasu? Sprawdź skrót artykułu
Samochody elektryczne większości osób jawią się dziś jako dobro luksusowe, niedostępne dla szerszego grona klientów. Nic w tym dziwnego – to producenci aut narzucili nam właśnie taką narrację. Próbując spopularyzować napęd elektryczny, zaczęli z wysokiego C. Chcieli nas rozkochać w luksusie, komfortowej jeździe i kosmicznych, dostępnych od startu osiągach. Kto bowiem nie lubi gadżetów i przyspieszenia rodem z aut sportowych?
Wytyczona ścieżka dopisała więc do elektryków skojarzenia "sport" i "luksus". Ocieplanie wizerunku odbywało się za pomocą superszybkich, naszpikowanych nowinkami technologicznymi modeli Tesli, Audi, Porsche, Mercedesa czy BMW. Ale są też marki, które próbują w tej transformacji zachować zdrowy rozsądek. Tyle że nawet w salonach Kii, Nissana, Skody, Volkswagena, Citroena czy Renault witają nas metki z odstraszającymi kwotami. Do elektrycznych modeli kolejki jakoś się nie ustawiają i chyba ktoś to wreszcie zauważył.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo:
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideoProducenci przejrzeli na oczy. Luksus i sport nie są potrzebne każdemu
Nigdy tego nie rozumiałem. Jeżeli mamy masowo przesiadać się do samochodów elektrycznych, to dlaczego na rynku jest tak mało modeli bez wbijającego w fotel przyspieszenia i z podstawowym wyposażeniem, za to w przystępnej cenie? Przez koszty opracowania napędu elektrycznego i ceny akumulatorów? A może jednak przez marże (czyt. chciwość) producentów aut?
W lidze tanich elektryków, które przewiozą więcej niż dwie osoby, w Europie gra dziś właściwie tylko Dacia Spring, ale jej budżetowy charakter aż bije po oczach i trochę też uderza w nozdrza (kiepskie plastiki). Rumuńskie auto wymaga od kierowców nie tylko sporej wyrozumiałości z powodu widocznych oszczędności, ale też dużo cierpliwości (wolne ładowanie, mały zasięg i fatalne przyspieszenie). Przy czym "tanie auto" oznacza dziś pozostawienie w salonie ponad 100 tys. zł! Rozumiecie – inflacja, niedobory części, trudności w transporcie...
Czy w nowej motoryzacyjnej rzeczywistości przeciętni zjadacze chleba będą skazani na takie konstrukcje albo zaciąganie gigantycznych pożyczek na zakup funkcjonalnych aut (czyt. takich, którymi można wybrać się w dalszą podróż)? Do niedawna wydawało się, że tak, bo zakup elektryka z dobrym zasięgiem i sensownym czasem ładowania oznaczał wyłożenie na stół blisko dwukrotności ceny Dacii. Słuchając zapowiedzi producentów i patrząc na najnowsze premiery, widzę, że coś jednak ruszyło się w dobrym kierunku.
Producenci obiecują tanie i rozsądne samochody elektryczne
Wydaje mi się, że nie jest to chwilowy trend, ale reakcja na brak oczekiwanego odzewu klientów. Kilka koncernów już zdążyło "przejechać" się na elektryfikacji według dawnej wizji – Thomas Schäfer (Volkswagen) ogłosił cięcia budżetowe, Luca de Meo (Renault) patrzy z trwogą na ekspansję chińskich marek na Starym Kontynencie, a Carlos Tavares (Stellantis) otwarcie przyznał, że elektryki muszą stanieć, schudnąć i zaoferować większy zasięg.
Pierwsze efekty zmiany podejścia już widać. Amerykańska Tesla odważnie tnie ceny swoich modeli, czym sieje postrach (wśród producentów) i jednocześnie budzi zachwyt (u kierowców). A to nie jej ostatnie słowo, bo przymierza się także do uruchomienia produkcji Modelu 2, który ma kosztować... tyle, co Dacia Spring! Tyle że "zmiażdży" ją technologią, zasięgiem, a może nawet wykonaniem. Na rynku może pojawić się w 2025 r., choć to jeszcze nieoficjalna data.
Nad elektrykami w cenie rumuńskiego auta (20-25 tys. euro) w pocie czoła pracują już także inne firmy. Wszystkie stawiają sobie za cel zaoferowanie samochodu z dobrym zasięgiem (350-450 km) i niedługim czasem ładowania (30-40 minut). Co więcej, mają to być auta zaprojektowane i wykończone w taki sposób, by żadnym elementem nie krzyczały: "szkoda, że nie było cię stać na Taycana!".
Co to za modele i kiedy możemy spodziewać się ich debiutu? Zajrzyjcie do naszej galerii. Znajdziecie tam także "bonus", czyli dwa tanie i sensowne elektryki, które już teraz będą walczyć o klientów na polskim rynku.
Galeria zdjęć
Debiut w 2025 r. Spodziewana cena: ok. 25 tys. euro (108 tys. zł)
Debiut w 2026 r. Spodziewana cena: 25 tys. euro (108 tys. zł)
Debiut w 2024 r. Spodziewana cena: 25 tys. euro (108 tys. zł)
Debiut w 2026 r. Spodziewana cena: 20 tys. euro (86,4 tys. zł)
Debiut w 2025/26 r. Spodziewana cena: 25 tys. dol. (100 tys. zł)
Debiut w 2025 r. Spodziewana cena: 20 tys. euro (86,5 tys. zł)
Debiut w 2025 r. Spodziewana cena: 23,5 tys. euro (101,5 tys. zł)
Już na rynku Cena: od 110 tys. 650 zł
Już na rynku Cena: od 125 tys. 200 zł