Remy Colin, pilot samolotu, który rozbił się na Florydzie, z wypadku wyszedł tylko z niewielkim urazem głowy. Może mówić o ogromnym szczęściu. Sam stwierdził, że "kilka mil więcej i mógłbym być w strzępach".

Sytuacja była bardzo niebezpieczna. Pilotowi niewielkiej, jednosilnikowej Cessny skończyło się paliwo. Zmuszony był do awaryjnego lądowania na ruchliwej ulicy dużego miasta.

"Źle oceniłem ilość paliwa" - powiedział pilot w wypowiedzi dla NBC News, przyznając jednocześnie, że wypadek wydarzył się z jego winy. Silnik jego samolotu przestał pracować. Uznał, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji jest szybowanie. W tn sposób udało mu się także spowolnić samolot na tyle, żeby spróbować wylądować.

Na nagraniu wykonanym przez przypadkowego świadka zdarzenia, widać jak Cessna przelatuje nad ulicą, gwałtownie opada, przechylając się jednocześnie w prawo. Samolot rozbił się o ziemie przed jedną z okolicznych posesji.

Sytuacja była naprawdę niebezpieczna, i to nie tylko dla pilota, lecz także dla pasażerów samochodów, między którymi "lądował". Dodatkowo, gdyby zszedł z kursu niewiele w prawo lub w lewo, mógłby trafić na linie energetyczne, co mogło spowodować pożar. "Pechowemu" pilotowi grozi zawieszenie licencji. Sprawę badają amerykańskie władze lotnicze.