Wszystko zaczęło się w 2017 r., gdy w ramach wymiany kulturowej na pewien okres przeprowadziłam się do USA. Wówczas od trzech lat byłam już posiadaczką polskiego prawa jazdy i choć czułam się w miarę pewnie za kierownicą, to wciąż postrzegałam siebie jako "bardzo młodego kierowcę". Bezpieczeństwo zawsze było u mnie na pierwszym miejscu, dlatego nie do pomyślenia było dla mnie łamanie przepisów ruchu drogowego.

Tak wyglądają amerykańskie drogi. "Ten element właściwie nie istnieje"

Nie ukrywam, kwestia jazdy po amerykańskich drogach spędzała mi sen z powiek. Postanowiłam jednak nie dać się nerwom i tuż po przyjeździe zaczęłam trenować prowadzenie auta po okolicznych osiedlach. Jak się okazało, było to znacznie prostsze, niż na polskich drogach. Były oczywiście różnice, do których musiałam się przyzwyczaić, ale już po kilku miesiącach w USA nie wyobrażałam sobie mojego dnia bez samochodu.

Autostrada 183 i Mopac Expressway Foto: Auto Świat
Autostrada 183 i Mopac Expressway

W kontekście przeprowadzki do USA często pada zdanie, że funkcjonowanie na amerykańskich przedmieściach bez samochodu jest po prostu niemożliwe. Zgadzam się z tym. Chodniki często pełnią funkcję po prostu dekoracyjną, a coś takiego jak "przejście dla pieszych" praktycznie nie istnieje.

Do tego jazda po amerykańskich autostradach jest po prostu… przyjemna. Drogi są szerokie, co prawda trzeba czasem postać w korku, ale ogólnie rzecz biorąc, jazda samochodem w USA może być rozpatrywana w kategoriach rozrywki i doświadczenia. Zwłaszcza w kontekście osławionego już "road tripu".

Egzamin na prawo jazdy w USA. "Zaskoczyła mnie praktyczna część"

Ciekawy odnotowania jest także sam fakt zdawania amerykańskiego prawa jazdy. Tak jak wspomniałam wcześniej, po kilku miesiącach jazdy na polskim prawie jazdy musiałam w końcu zawitać do DMV, czyli Department of Motor Vehicle, aby udowodnić amerykańskim organom, że potrafię prowadzić auto. W przypadku osoby posiadającej już prawo jazdy — tyle że innego kraju — w 2018 r. amerykańskie wytyczne zakładały konieczność zrobienia kursu teoretycznego online, który kończył się egzaminem, także w formie zdalnej oraz zdanie praktycznego egzaminu na miejscu. Przyznam szczerze, że zdanie testu online było czystą formalnością. Prosto sformułowane pytania, dużo przykładowych map i konkretne odpowiedzi.

Jednak tym, co naprawdę mnie zaskoczyło, była praktyczna część egzaminu. Mój miał miejsce w grudniu, gdy w Teksasie pierwszy raz od wielu lat spadł śnieg. Meteorolodzy trąbili o "nadzwyczaj ciężkich warunkach drogowych", a ja dawałam wtedy popis swoich umiejętności z instruktorką jazdy siedzącą obok.

Zobacz także: Nowe urządzenia nie mierzą prędkości. Za co więc grożą mandaty?

Po 10 minutach jazdy okolicznymi drogami wróciłyśmy pod budynek DMV (ciekawostka: w USA egzamin zdaje się, prowadząc własne auto) urzędniczka nie mogła przestać powtarzać, że "jest pod wrażeniem tego, w jak trudnych warunkach umiem prowadzić samochód". Cóż, nie wiedziała, że mój polski egzamin zdawałam podczas grudniowej śnieżycy, a w Polsce głównie jeździmy "w trudnych warunkach".

Proces w amerykańskim sądzie

Piękne prawo jazdy, z charakterystycznym zdjęciem na niebieskim tle, to zdecydowanie moja ulubiona materialna pamiątka z pobytu w USA. Jednak mało brakowało, abym się z nią pożegnała, a wszystko przez… złamanie przepisów na drodze.

W USA w określonych godzinach w okolicach szkół funkcjonuje coś takiego jak tzw. school zone. Oznacza to tyle, że na teksańskich drogach wokół szkół, gdzie normalnie można jechać z prędkością 30 mil na godzinę, w danym momencie nie można przekroczyć 20 mil. Oczywiście ostrzegają przed tym konkretne znaki.

Zobacz także: Karambol na autostradzie w USA. Wszystko przez pogodę

I tak w pewien majowy słoneczny dzień, gdy wracałam ze sklepu, a w samochodowych głośnikach leciała piosenka "Take on Me" zespołu A-ha, nagle usłyszałam… policyjne syreny. Na drodze było jeszcze kilka innych samochodów, także nie założyłam, że chodzi o mnie. Dodatkowo jeszcze szybko sprawdziłam, czy aby na pewno nie przekroczyłam prędkości, ale widząc na liczniku równe 30 mph, wszystkie wątpliwości minęły.

Zobacz także: Spełnili marzenia i ruszyli w podróż po USA. Czy było warto?

Więc jechałam sobie dalej. A policyjny radiowóz w oddali dalej na sygnale. Jednak kiedy skręciłam w raczej mało uczęszczaną ulicę, a policjanci podążyli za mną, czułam, że coś może być nie tak. Zajechałam na najbliższy postój i kiedy radiowóz zaparkował bezpośrednio za mną, wiedziałam, że to na pewno do mnie.

Chodzi o prędkość — usłyszałam.

— Dlaczego? Jest w porządku — odpowiedziałam.

— Jest w porządku, ale teraz obowiązuje school zone — odparł policjant.

Moja nieuwaga poskutkowała mandatem, jednak aby poznać jego wysokość, musiałam najpierw udać się do amerykańskiego sądu na "rozprawę". To wtedy sędzia miał zdecydować o wysokości mojej kary. Średni mandat za przekroczenie prędkości w Stanach Zjednoczonych to ok. 150 dol. W zależności od tego, jak szybko jedziesz i w jakim jesteś stanie USA, kwota ta może się znacznie różnić.

Uratowało mnie jedno. "Rozwiązywałam to całą noc"

Kilka dni później do domu przyszedł list od "prawnika, który może zająć się moją sprawą". Następnego dnia przyszedł kolejny, a jeszcze następnego kolejny. Przyznam, że otoczka wokół tej sprawy była znacznie bardziej stresująca, niż sam fakt wizyty w amerykańskim sądzie w Teksasie.

Nie ukrywam, że myśl o tym, że równowartość wycieczki do Los Angeles będę musiała przeznaczyć na pokrycie kosztu swojej nieuwagi, bardzo mnie przygnębiła. Na jednym z internetowych forów przeczytałam, że na mniejszy wymiar kary może mieć wpływ ukończony kurs "bezpiecznego kierowcy", który można zrobić online. Noc przed "sądnym dniem" spędziłam na jego wypełnianiu.

Lokalna droga w miasteczku Katy w Teksasie Foto: Trong Nguyen / Shutterstock
Lokalna droga w miasteczku Katy w Teksasie

I to najprawdopodobniej mnie uratowało, bo gdy zestresowana przyszłam do sądu, okazało się, że moja skrucha i naprawdę szczere poczucie winy nie są bez znaczenia. Gdy wyjaśniłam sytuację, podkreśliłam, że naprawdę na co dzień przestrzegam przepisów drogowych, a na dodatek mam mój certyfikat "bezpiecznego kierowcy", mój mandat został… anulowany. Musiałam ponieść jedynie koszt samej rozprawy, co wyniosło ok. 100 dol.

Zobacz także: Najsłynniejsza droga świata

Poczucie ulgi było ogromne. Nie wykręcałam się od winy, jednak myśl, że gdybym jadąc z tą samą prędkością, tyle że 10 minut później, wcale prawa nie złamała, sprawiała, że nie czułam się z całą sytuacją źle.

Teraz, po 5 latach, opowiadam tę historię jako jedną z moich amerykańskich "przygód", jednak dla 21-latki wizyta w amerykańskim sądzie i to z powodu przekroczenia prędkości, była niemałym stresem. Wnioski są dwa: patrzeć na znaki drogowe i… szukać dodatkowych rozwiązań.