- Mercedes Klasy G w wersji elektrycznej miał być bardziej politycznie poprawną alternatywą dla klasycznej "gelendy"
- Wersja na prąd ma osobne silniki dla każdego z kół i ma w repertuarze sztuczki, których nie potrafią auta spalinowe
- Mercedes G580 EQ o najatrakcyjniej wyceniona wersja modelu, spalinówka o porównywalnej mocy kosztuje o kilkaset tysięcy więcej
- Jak donosi niemiecki Handelsbatt, sprzedaż elektrycznej "gelendy" wciąż jest poniżej oczekiwań, za to wersje spalinowe sprzedają się świetnie
Rok temu szef Mercedesa Ola Källenius przekonywał, że model G580 EQ, czyli elektryczny wariant tego modelu, to najlepsza Klasa G w historii. I muszę wam powiedzieć, że po kilkuset kilometrach pokonanych tym autem, byłem niemal gotów, żeby przyznać mu rację. Ale... niestety nie należę do grupy docelowej i mimo całej sympatii do tego modelu, nie zdecydowałem się zastawić domu i sprzedać nerki, żeby sobie elektryczną G-Klasę kupić. Wygląda na to, że w tym moim "umiarkowanym entuzjazmie" do pomysłu zakupu Mercedesa G580 EQ nie jestem wcale osamotniony, co niektórych, a w szczególności zarząd Mercedesa, może dziwić.
Gelenda najlepsza i najtańsza
Bo przecież elektryki są w modzie, a G580 EQ pod wieloma względami jest lepsza od wersji spalinowych. Zacznijmy od ceny. Przez całe lata "elektrosceptycy" narzekali, że auta na prąd są za drogie. No to zerknijcie do aktualnych cenników!
Nie da się dziś kupić tańszej G-Klasy niż ta elektryczna. Tańszej nie znaczy tu oczywiście taniej, bo cennik modelu G580 EQ zaczyna się od 664 tys. 100 zł.
Dla porównania najtańsza wersja spalinowa, z dieslem pod maską, jest wyceniona na 685 700 zł. Tyle że porównywanie tych dwóch wersji to pewne nadużycie, bo elektryk ma 587 KM, a diesel tylko 367 KM – w tej ciężkiej budzie to wcale nie tak dużo. Uczciwiej byłoby porównywać wersję elektryczną z odmianą G63 AMG, która ma 585 KM i kosztuje "w podstawie" skromne 1 mln 003 tys. 700 zł. Wybierając elektryka, zapłacicie 339 600 zł mniej – za tyle da się kupić niezłą kawalerkę w mniejszym mieście.
Dostaniecie auto, które przyspiesza o 0,3 s wolniej do setki i rozpędza się do zaledwie 180 km na godz. zamiast do 220 km na godz. (to wartość teoretyczna, bo Mercedes Klasy G przy takiej prędkości, najdelikatniej mówiąc, nie jest przyjemnym autem do jazdy).
Poza "okazyjną ceną", mamy jeszcze w repertuarze sztuczki, których inne G-Klasy nie potrafią – np. obracanie się i skręcanie niemal w miejscu metodą "czołgową", dzięki osobno sterowanym silnikom elektrycznym przy każdym kole.
Za to ta najlepsza z "gelend" nie potrafi w transport ciężarów. Już na pusto waży wyraźnie ponad 3 tony, a w dodatku nie da się do niej podpiąć przyczepy! Skandal! Skoro nie a się nim ciągnąć jachtu albo przyczepy do przewozu koni, to po co komu takie niepraktyczne auto?
Elektryczny Mercedes Klasy G: ciężki przypadek
Wracając jednak do tytułowego problemu: jak donosi niemiecki Handelsblatt, sprzedaż elektrycznego modelu idzie jak po grudzie, nawet jak na niszowy model. Dilerzy nie chcą tych aut zamawiać do salonów, bo jest ryzyko, że będą się musieli z nimi zaprzyjaźnić na dłużej. Od rynkowego debiutu, któremu towarzyszyła mocna kampania wizerunkowa i marketingowa, do końca kwietnia 2025 w Europie do klientów trafiło zaledwie 1450 sztuk tej wersji, podczas gdy znacznie droższych spalinówek sprzedało się niemal siedem razy więcej, czyli ok. 9700 aut. W Chinach, czyli na rynku, który jest otwarty na elektryczne nowinki, nie udało się sprzedać nawet 60 sztuk.
Wygląda na to, że ta sprzedażowa katastrofa będzie miała wpływ na plany koncernu dotyczące wypuszczenia na rynek G-Klasy w wersji mini, czyli Baby-G. Pierwotnie model ten był zapowiadany wyłącznie jako elektryczny, teraz mówi się też o wersji spalinowej.