- Kiedyś było lepiej? Dawniej zimy były większym wyzwaniem dla kierowców
- Bez opon i paliw zimowych, za to ze słabymi akumulatorami – nie było lekko
- Na każdy problem były "patenty" – niektóre z nich dziś byłyby nie do pomyślenia
Kiedy temperatury spadają poniżej minus dziesięciu stopni Celsjusza, w mediach społecznościowych pojawia się lawina zdjęć z termometrami, a telewizje ostrzegają przed falą mrozów. Starsi czytelnicy tylko wzruszają ramionami. Minus dziesięć? To ma być fala mrozów? Mroźne i śnieżne zimy w Polsce, to były kiedyś, jak ktoś pamięta zimę stulecia, to te obecne mrozy i śnieżyce wydają mu się po prostu śmieszne. A jeśli ktoś w tamtych czasach poruszał się samochodem, to zimowe problemy dzisiejszych kierowców to też "pikuś" na tle tego, z czym trzeba się było zmagać dawno temu.
W mroźne poranki, na osiedlowych parkingach, kierowcy dzielnie walczyli, często wspólnymi siłami, żeby uruchomić auta. Otwarte maski albo uruchamianie auta "na pych" z pomocą sąsiadów – to były normalne obrazki. A to, co działo się np. w bazach przedsiębiorstw transportowych, to temat na osobną, mrożącą krew w żyłach opowieść, w której rozpalanie ognisk pod silnikami nie byłoby wcale najbardziej szokującym motywem.
Paliwo: chciałeś mieć zimowe, to musiałeś je sobie zrobić
W schyłkowym okresie PRL-u paliwo było reglamentowane – o tankowaniu do pełna można było zapomnieć, a nawet jeśli miało się kartki, pozwalające zatankować paliwa na marne kilkaset kilometrów miesięcznie, to i tak nie było gwarancji, że benzyna na stacji CPN-u (bo innych stacji nie było) po będzie w ogóle dostępna. A jeśli już była, to jej jakość często była skandaliczna, także dlatego, że na różnych etapach produkcji i dystrybucji kombinowano, jakby tu jej trochę odlać, sprzedać "na lewo" i czymś uzupełnić poziom w zbiornikach, żeby nikt nie zauważył.
Teoretycznie oczywiście obowiązywały jakieś normy dotyczące parametrów zimowych paliw, ale nikt nie traktował ich poważnie – kierowcy byli szczęśliwi, jeśli udało im się zatankować cokolwiek. No i często, jeśli już paliwo było, to kupowano je na zapas. Niemal każdy właściciel auta miał co najmniej jeden, ale zwykle więcej kanistrów (trzymanych w komórkach lokatorskich, na balkonach, w piwnicach, czy po prostu w domu, choćby w kuchni czy w toalecie), w których przechowywał cudem kupione albo załatwione paliwo. Letnie, zimowe? Tym nikt się nie przejmował. Co więc robiono, żeby na takim paliwie dawało się jeździć podczas mrozów? Doświadczeni kierowcy sami modyfikowali jego skład.
Znakomita większość samochodów jeżdżących wówczas po naszych drogach miała silniki benzynowe, dieslami jeździli nieliczni, bogaci szczęśliwcy – olej napędowy można było kupić bez kartek! Teoretycznie benzyna jest dosyć odporna na niską temperaturę, w realiach PRL-u sporym problemem było jednak jej zawodnienie. A że samochody miały wówczas zasilanie gaźnikowe, przy którym ciśnienie w przewodach paliowych jest minimalne, to nawet minimalne korki lodowe mogły unieruchomić samochód. Rozwiązaniem była dolewka denaturatu do baku (czyli skażonego, barwionego alkoholu), który wiązał wodę. Jeśli myślicie, że paliwo E10 z domieszką alkoholu, to nowy wymysł, to jesteście w błędzie – wasi dziadkowie i ojcowie takie mikstury przygotowywali sami!
A co z olejem napędowym? Ten sprzedawany na stacjach przy siarczystych mrozach często już z dystrybutora wypływał z "glutami". Powszechną receptą na "uzimowienie" takiego paliwa było dolanie do niego kilku litrów benzyny na bak. Co ciekawe, taki "patent" funkcjonował nie tylko w PRL-u – nie bez przyczyny, jeszcze w latach 90. np. Mercedes czy Volkswagen, w oficjalnych instrukcjach obsługi, w przypadku braku dostępności paliwa zimowego, zezwalały nawet na 10-procentową domieszkę benzyny do oleju napędowego. Dzisiejsze diesle taka mieszanina na dłuższą metę mogłaby zabić!
Opony: dwa komplety do jednego auta? Nie do pomyślenia
Opony zimowe? Jeszcze w latach 90. ich stosowanie nie było wcale powszechnym zjawiskiem, a w czasach PRL-u nikt nawet nie marzył o posiadaniu dwóch kompletów gum do jednego samochodu. Opony były towarem deficytowym, jeździło się na nich tak długo, aż nie wyszły z nich druty, a często nawet wtedy nie trafiały na złom, a były bieżnikowane. A jak komuś udało się "dostać" opony (nie, nie w prezencie, tak wtedy mówiono, jeśli coś udało się kupić lub pozyskać w inny mniej lub bardziej legalny sposób), to kupował je na zapas, wrzucał do piwnicy czy garażu, obok kanistrów z zapasem benzyny i chomikowanych na wszelki wypadek części. Po kilku latach były "jak znalazł", kiedy dotychczasowe już się do niczego nie nadawały. Nikt się nie przejmował tym, czy opony mają 5 czy 10 lat. Jak miały jeszcze widoczny bieżnik, to były dobre. A co z ich "zimowością"?
Koronnym argumentem przeciwników obowiązku jazdy na zimówkach, jest to, że "przecież kiedyś nie było opon zimowych, a ludzie jakoś jeździli" – tyletyle że to absolutna bzdura i to na wielu poziomach. Po pierwsze: niemal wszystkie jakkolwiek dostępne wówczas w Polsce modele opon, zarówno krajowych, jak i sprowadzanych z innych krajów "demokracji ludowej", jak na dzisiejsze standardy nie były wcale oponami letnimi, ale całorocznymi. Kto nie wierzy, niech zobaczy, jak wyglądał bieżnik opon Stomil D-124, czyli domyślnego wyposażenia Dużych i Małych Fiatów oraz Polonezów, czy gum enerdowskiej marki Pneumant z Trabantów i Wartburgów. Bliżej im do dzisiejszych zimówek, czy nawet do opon terenowych AT, niż do gum letnich. Po drugie: auta były wtedy słabsze, lżejsze, a ruch znacznie mniejszy i spokojniejszy niż dziś. Po trzecie: wcale tak różowo nie było z tym radzeniem sobie z jazdą po śniegu – bez pomocy rodziny czy sąsiada na łysych Stomilach czasem nie udawało się wyjechać nawet z osiedlowego parkingu.
Akumulator na wynos
Mieszkańcy blokowisk, którzy parkowali auta pod chmurką, na osiedlowych parkingach, nie mieli wówczas lekko. I to dosłownie. Bo zimą niemal standardową procedurą było… zabieranie ze sobą akumulatora do mieszkania. I to z kilku powodów. Po pierwsze, z dostępnością akumulatorów było tak samo źle, jak z dostępnością opon, więc używano ich tak długo, jak tylko się dało, nawet wtedy, kiedy miały już ułamek pierwotnej pojemności i prądu rozruchowego. Taki akumulator nie miał szans przeżyć mroźnej nocy!
Po drugie, przez to, że akumulatora nie dało się tak łatwo kupić, to były one często kradzione, a otworzyć od zewnątrz maskę nie jest wcale tak trudno. Po trzecie, taki zaniesiony do domu akumulator można było przecież podładować radzieckim prostownikiem. Trzeba było tylko pamiętać, żeby podczas tego procesu nie palić w pobliżu akumulatora papierosów (a palił wtedy niemal każdy), szczególnie w ciasnej kuchni czy toalecie – bo mogło dojść do wybuchu wydzielających się z akumulatora gazów. Zresztą, nie tylko akumulatory nosiło się wtedy do domu – aż do późnych lat 90. powszechnym widokiem było zabieranie ze sobą także radia.
Odpalanie na pych
Jeśli ktoś zapomniał o zabraniu akumulatora na noc do domu, rano nie pozostawało nic innego, niż spróbować uruchomić auto na pych. Było to o tyle łatwiejsze, że przecież taki Maluch, Trabant czy duży Fiat, to na tle dzisiejszych aut pojazdy wagi piórkowej. Nawet Polonez, który uchodził wtedy za auto duże i ciężkie, tak naprawdę ważył tyle, ile dziś ważą auta miejskie. W dodatku stosunkowo łatwo było znaleźć sobie kogoś do pomocy. Solidarność wśród kierowców kwitła, bo przecież każdy prędzej czy później mógł potrzebować takiej pomocy.
Grzanie kluczyków zapalniczką
Przy siarczystych mrozach często zamarzały w autach zamki. W tamtych czasach, kiedy palnie papierosów było bardziej powszechne niż dziś, kierowcy ratowali się, podgrzewając kluczyki zapalniczką. I znów tetrycy mogą powiedzieć, że kiedyś było lepiej – spróbujcie podgrzać zapalniczką nowoczesnego pilota z rozładowaną baterią. Będzie drogo!
Zlewanie oleju i płynu na noc
Marne paliwa, marne akumulatory, a do tego marne oleje silnikowe – to tylko trzy z wielu przyczyn ówczesnych zimowych problemów. Przechodzony olej Selektol (popularna wówczas lepkość to 20W-30) potrafił na mrozie zamienić się w maź o konsystencji towotu, skutecznie utrudniając rozruch. To m.in. dlatego niektórym kierowcom – szczególnie aut ciężarowych – zdarzało się rozpalać pod miskami olejowymi ogniska, żeby podgrzać nieco maź zalegającą w silniku.
W bazach przedsiębiorstw transportowych używających aut ciężarowych stosowano czasem taką metodę, że z pojazdu wracającego z trasy na koniec dnia zlewano olej, który przechowywano później w ciepłym pomieszczeniu, a jeśli takiego nie było – grzano w metalowej beczce lub garze, a następnie wlewano przed kolejną trasą do silnika.
Ciekawostka: w tamtych czasach problemy były nawet z dostępnością choćby zimowego płynu chłodzącego, więc pojazdy, które były w ciągłym użytku mogły mieć w chłodnicach wodę, którą zimą przed każdym dłuższym postojem trzeba było zlać z chłodnicy.
Kubraczki lub tektura na chłodnicę
W latach 70. czy 80. popularnym, zimowym widokiem na ulicach były samochody z zamontowanymi "kubraczkami" na chłodnicach, które miały ograniczać wychładzanie silnika. Stosowano je nie tylko w osobówkach, ale też w autach ciężarowych. Ci, którym takiego ocieplacza nie udało się kupić, osłaniali chłodnicę dyktą albo tekturą. Nie róbcie tego we współczesnych autach!
Materiał powstał dzięki współpracy z partnerem - Narodowym Archiwum Cyfrowym, którego misją jest budowanie nowoczesnego społeczeństwa świadomego swojej przeszłości. NAC gromadzi, przechowuje i udostępnia fotografie, nagrania dźwiękowe oraz filmy. Zdigitalizowane zdjęcia można oglądać na nac.gov.pl.