- Opowiadam historię pani Joanny, która postanowiła sprzedać Hyundaia Tucsona, czyli jednego z najchętniej kupowanych SUV-ów w Polsce
- Pierwotnie zamierzała zostawić auto w rozliczeniu, ale ceny zaproponowane przez dwóch dealerów okazały się niedorzecznie niskie
- Samochód był bezwypadkowy, ale przez osiem lat trafiły mu się trzy obcierki parkingowe. Jeden z dzwoniących bezceremonialnie zapytał: "uczyła się pani na nim jeździć?"
- Nabywcy SUV-a pani Joanny wytłumaczyli mi, co ich przekonało do zakupu
- Zachęcamy do oddawania głosów w ankiecie, która znajduje się na końcu artykułu
- Dużo czytania, a mało czasu? Sprawdź skrót artykułu
Początkowo pani Joanna wcale nie zamierzała wystawiać na sprzedaż swojej "Tuzonki". Uznała, że najprościej będzie zostawić SUV-a w rozliczeniu u dealera. Liczyła się z tym, że może dostać za niego mniej niż gdyby sprzedała go osobiście, ale po pierwsze, oszczędzi sobie wszystkich ceregieli, po drugie — o ile gorsza może być oferta dealera? Wkrótce się dowiedziała.
Przeczytaj także: Nie tylko Black Friday i Black Week. Te auta kupiłbym na wyprzedażach 2025
Jak sprzedać używane auto?
W rodzinie wszyscy mówili na niego "Tuzonka". Oficjalnie nazywał się Hyundai Tucson 1.6 GDi. Rocznik 2017, bezwypadkowy, z polskiego salonu, pierwszy właściciel. Przez pierwsze pięć lat zajmowało się nim wyłącznie ASO.
Przeczytaj także: Te SUV-y najlepiej trzymają cenę. Za spadek wartości chińskiego modelu można kupić nowe auto
I choć auto było prawie jak członek rodziny, to w trasie pani Joannie nigdy nie pasowała jego niewygórowana moc. Z czasem zaczęła ją też irytować ręczna skrzynia biegów. Wprawdzie działała bez zarzutu, ale kiedyś na wakacjach w wynajętym aucie przekonała się, o ile wygodniej przesuwać się w korku samochodem z automatem.
Decyzja zapadła. "Tuzonka" idzie w ludzi, pani Joanna kupuje nowego SUV-a — tej samej klasy, ale nieco mocniejszego i z automatyczną skrzynią biegów. Najprostszym rozwiązaniem było zostawić hyundaia w rozliczeniu u dealera.
Najprostszym, ale z pewnością nie najbardziej opłacalnym. Po przejrzeniu ofert na taki sam model, z tego samego rocznika, o zbliżonym przebiegu, takim samym pochodzeniu i liczbie właścicieli, pani Joanna uznała, że będzie fajnie, jak sprzeda hyundaia tucsona za 56 tys. zł.
Pierwszy dealer zaproponował jej 50 tys. zł. Drugi... 38,5 tys. zł.
Pani Joanna sprawdziła: za 38,5 tys. zł, owszem, były w internecie hyundaie tucsony z rocznika 2017. Jeden stał gdzieś w Arizonie, drugi "nie palił".
Pozostało więc wystawić "Tuzonkę" na portalu sprzedażowym. Niestety, po tym, co pani Joanna tam zobaczyła, straciła nadzieję na szybką transakcję. Hyundaie tucsony w przedziale 50-60 tys. zł oferowało tam blisko pół tysiąca osób. Nawet polski salon nie był atutem: takie pochodzenie miał co 2. wystawiony na sprzedaż tucson. Zapowiadał się długi, żmudny i dołujący proces.
Ogłoszenie ukazało się w niedzielę. Praktycznie od razu zadzwoniło aż dwóch zainteresowanych. Kto dał więcej?
Jak się targowali kupujący używane auto?
"— Mówi pani, że w ASO serwisowany? I co z tego? Pani, ja mam znajomego w ASO, to oni tam wcale nie wymieniają całego elementu, tylko go klepią" — z niezachwianą pewnością siebie wciskał bzdury pierwszy telefonujący.
Przeczytaj także: Prawda o chińskich autach jest bolesna. Kto kupił, ten za trzy lata się dowie. Zaboli
Rozmówca ewidentnie grał na zbicie ceny — i to w najbardziej perfidny sposób. Chodziło mu o to, aby przekonać panią Joannę, że jej samochód to niewiele wart rupieć, za który zażądała astronomiczną cenę i jeśli on nie wykaże litości, to nikt nigdy go od niej nie kupi. Łaskawca.
Po chwili zadzwonił drugi chętny. Nadawał tę samą melodię. "— Daje 47 tys. zł [o 16 proc. mniej] i jutro jestem". Kiedy pani Joanna poinformowała go o trzech otarciach, usłyszała bezczelne: "Aż tyle? Pani się uczyła na nim jeździć?"
Obrażanie sprzedawcy metodą na negocjacje ceny? "Błyskotliwe".
Pani Joanna pożegnała drugiego rozmówce równie chłodno, co pierwszego. I pomyślała, że może się lepiej pogodzić z ofertą dealera na 50 tys. zł, bo sama to będzie sprzedawać "Tuzonkę" do następnych wakacji.
Tak było w niedzielę. Pani Joanna wątpiła, że tydzień zacznie się lepiej.
Dlaczego używane auto sprzedano drożej, niż je wystawiano?
Tymczasem tydzień zaczął się tak dobrze, że już we środę aż siedem osób chciało kupić hyundaia tucsona, przy czym trzech było gotowych przyjechać "teraz-zaraz". Mało tego, żaden nawet nie próbował się targować.
Kiedy więc we wtorek i we środę przyszły dwie wiadomości od kolejnego chętnego, pani Joanna zbyła je śmiechem. Pierwsza wiadomość brzmiała: "53 tys pujdzie za tyle". Druga: "53 tyś proponuję i mogę przyjechać" [zachowałem oryginalną pisownię].
W końcu wyszło na to, że jeden z telefonujących zgodził się zapłacić o 1000 zł więcej, byle tylko hyundai tucson trafił właśnie w jego ręce. Tak jest: 57 tys. zł — pamiętasz, że jeden z dealerów z uśmiechem na twarzy oferował 38,5 tys. zł?
Najlepsze, że kiedy późniejszy nabywca "Tuzonki" pokazał żonie ogłoszenie, usłyszał: "Zadzwoń, ale pewnie już się sprzedał".
Małżeństwo, które przyjechało do pani Joanny podpisać umowę, zapłacić i odebrać auto, zgodziło mi się poświęcić pół godziny, podczas których opowiedzieli, co sami przeszli, szukając używanego samochodu.
Jakie są pułapki w opisach używanych aut?
Okazało się, że z "Tuzonką" to był pikuś. Wręcz łut szczęścia. Szukali jej bowiem "raptem" miesiąc. To tylko siedem razy krócej niż trwały wcześniejsze poszukiwania samochodu, który miał być drugim autem w rodzinie.
Być może popełnili błąd, bo skupili się wtedy na jednym modelu. Z drugiej strony poprzednia generacja tego auta służyła im tak długo i tak dobrze, że nie wyobrażali sobie zastąpić jej niczym innym.
W końcu znaleźli fajny samochód — tyle że aż 300 km od domu. Nie szkodzi, po dobre warto jechać, pomyśleli. Umówili się ze sprzedającym na konkretny dzień i godzinę. Kiedy dotarli na miejsce, okazało się, że samochód kupił już ktoś inny, a sprzedającemu po prostu nie chciało się zadzwonić z informacją, że nie ma się po co tłuc kilkaset kilometrów.
Przez te siedem miesięcy trafiały się też inne kwiatki. Samochody z "zadbanym wnętrzem" w opisie na miejscu okazywały się śmierdzieć papierochami. "Pierwszy właściciel" w ogłoszeniu okazał się, owszem, pierwszym właścicielem, ale w Polsce — zanim pojazd trafił do naszego kraju miał już właścicieli w dwóch innych państwach.
Pewnego razu małżeństwo znalazło atrakcyjną ofertę — niestety, aż 100 km od domu. Mąż pojechał tam po pracy. Na miejscu było już ciemno. Nie na tyle jednak, żeby się nie zorientować, że piękny w ogłoszeniu samochód stoi zanurzony w pokrzywach, wokół walają się snopki siana, a w nadwoziu można zrobić dziurę palcem — tak jest przeżarte rdzą. Kiedy kupujący zaczął w kulturalny i wyważony sposób zgłaszać zastrzeżenia co do rozbieżności między opisem a stanem faktycznym, sprzedający wpadł w szał. Z obawy o własne zdrowie kupujący musiał się salwować ucieczką.
W rozmowie ze mną cały proces kupowania używanego samochodu w Polsce podsumował błyskotliwym: "wszędzie już weszła cywilizacja, ale jeszcze nie tu".
Dlaczego wybrali akurat to używane auto?
Na koniec zadaję pytanie, dlaczego z pół tysiąca ofert wybrali akurat hyundaia tucsona pani Joanny. Powodów było kilka.
Po pierwsze, samochód prowadziła kobieta. Po drugie, przewoziła nim dzieci — żadna matka nie zdecydowałaby się na to, gdyby stan techniczny SUV-a stał pod znakiem zapytania. Po trzecie, samochód miał czyste wnętrze [pani Joanna deklaruje, że nikt nigdy nie zapalił w nim papierosa]. Po czwarte, ogłoszenie napisano ładnie i po polsku — nie sprawiało wrażenia, że stoi za nim handlarz, który do każdego samochodu kopiuje ten sam opis, zmieniając jedynie nazwę auta.
Mówili "53 tys za tyle pujdzie". Akurat ten analityk się pomylił.
Imię sprzedającej zostało zmienione. Samochód na zdjęciach nie jest autem opisywanym w tekście