Pomimo nieustającego rozwoju technologii autonomicznych jeszcze daleko im do ideału. Bardzo dobrze pokazuje to niedawny przypadek z San Francisco, gdzie Chevrolet Bolt z firmy Cruise, poruszający się jako autonomiczna taksówka, utknął na światłach na jednym ze skrzyżowań.

Auto nie było w stanie samo wydostać się z opresji. Nie było też nikogo, kto mógłby "pomóc" taksówce. Samochody Cruise poruszają się bowiem w trybie czysto autonomicznym, czyli na ich pokładzie nie ma "zapasowego" kierowcy, który mógłby interweniować w razie wystąpienie jakichś nieprzewidzianych utrudnień.

Chevrolet Bolt włączył światła awaryjne i cierpliwie stał na skrzyżowaniu. Jego "męki" zakończył dopiero drugi Bolt z technikiem na pokładzie. Według świadków do chwili interwencji minęło 13 min.

Co ciekawe, za stojącą na światłach autonomiczną taksówką zatrzymała się kolejny autonomiczny pojazd. Był to Jaguar i-Pace z Waymo, firmy również zajmującej się jazdą autonomiczną. Ten samochód miał jednak więcej "szczęścia". Waymo stosuje bowiem inną taktykę. Na pokładach autonomicznych taksówek zawsze jest bowiem kierowca, który ma za zadanie interweniować właśnie w takich sytuacjach, jaka dotknęła auto z Cruise.

Takie problemy to jednak żadna nowość (jakkolwiek nie wydawałoby się, patrząc na to z boku). Kilka lat temu analogiczną sytuację nie tylko rozważał, ale nawet rozwiązał Nissan. Kłopot z jazdą autonomiczną polega bowiem na tym, że takie systemy nie są w stanie jeszcze tak sprawnie interpretować sytuacji, jak ludzki mózg. Dlatego postawił on na czynnik ludzki, który mógłby w razie problemów interweniować. Z tym że w rozwiązaniu proponowanym przez Nissana nie trzeba w każdym autonomicznym samochodzie umieszczać "awaryjnego" ludzkiego kierowcy. Wystarczy operator w zarządzającej autonomiczną flotą centrali, który w razie problemów po prostu ręcznie wyznaczy pojazdowi alternatywną trasę, np. konieczność objechania przeszkody, której "elektroniczny mózg auta" nie jest w stanie poprawnie zinterpretować.