Było wszystko, co musiało być – dachująca żółta Tesla, efektowne płomienie i oklaski. Niestety, przed wykonanym pod koniec sierpnia br. widowiskiem AXA nie zadbała, by poinformować publiczność, że to nie prawdziwy test zderzeniowy, lecz przeprowadzona według scenariusza symulacja, i na firmę wylano wiadro pomyj.
Tesla zapłonęła, choć nie miała akumulatora
Tak naprawdę za płomienie, które pojawiły się po rozbiciu (czyt. wystrzeleniu w powietrze) Tesli Model S, odpowiada zespół pirotechników. Zainstalowane w samochodzie ładunki zostały zdetonowane zdalnie, a w Tesli nie miało nawet się co zapalić, bo ze względów bezpieczeństwa przed próbą zderzeniową zostały z niej wymontowane wszystkie elementy układu elektrycznego, w tym trudny do ugaszenia akumulator.
AXA zebrała niepochlebne recenzje – widzowie odczytali ustawiony test zderzeniowy jako próbę przestrzeżenia społeczeństwa przed samochodami elektrycznymi. Szwajcarski oddział firmy odniósł się do zarzutów w komunikacie prasowym: "Żałujemy, że tegoroczna edycja testów zderzeniowych mogła wywołać mylne wrażenie na temat elektromobilności lub nieporozumienia".
Przeczytaj: Pojechałem "elektrykiem" do polskiego "piekła". Było strasznie?
Jaki był cel sztucznie wznieconego ognia w Tesli?
Francuski ubezpieczyciel zapewnia, że chodziło jedynie o pokazanie, jak może skończyć się wypadek z udziałem samochodu elektrycznego i zachęcenie kierowców do zachowania bezpieczeństwa na drodze. Przyznaje i przeprasza za to, że "opublikowane obrazy wyjęte z kontekstu" wywołują wrażenie, jakby był to prawdziwy pożar.
Sprawdź: Niebezpieczne wraki samochodów elektrycznych. Palą się wiele razy!
Jednocześnie firma AXA twierdzi, że przeprowadzony w Szwajcarii test zderzeniowy był potrzebny, bo według jej danych "kierowcy samochodów elektrycznych powodują o 50 proc. więcej kolizji, w których doprowadzają do uszkodzeń własnych pojazdów, niż kierowcy konwencjonalnych samochodów z silnikami spalinowymi". Celem było... zwrócenie uwagi na ten problem. Udało się?