• Za sprawą wyższych kosztów kredytu dosłownie w ciągu kilku tygodni drastycznie spadły możliwości finansowe kupujących
  • Wygodną opcją sprzedaży dobrego auta jest oddanie go do "punktu skupu", jednak cena będzie sporo niższa niż ta, którą zapłaci osoba prywatna
  • Sprzedającym używane samochody nikt już nie wierzy. Dadzą ci odczuć, że jesteś oszustem
  • Więcej takich tekstów znajdziesz na stronie głównej Onet.pl

Auto nie było moje – o pomoc w sprzedaży poprosił mnie jego właściciel, który aktualnie mieszka za granicą, a do Polski wpada co jakiś czas. Dawniej jeździł nim sporo, a teraz doszedł do wniosku, że to bez sensu, aby samochód stał nieużywany w garażu przez większą część roku. Akurat jechał do Polski na kilka dni i to "okienko" wydawało się dobrą okazją, aby pozbyć się kłopotu. Zatem do dzieła!

Samochód na sprzedaż — prawie idealny, co najmniej dobry

"Pacjent" to Toyota Auris kombi z napędem hybrydowym z 2017 roku, zarejestrowany po raz pierwszy w 2018. Cztery i pół roku na drogach, "najechane" nieco ponad 100 tys. km. Najwyższa możliwa wersja, auto "wszystkomające". Dwa komplety kół sezonowych na oryginalnych alufelgach w cenie. Cena? Obserwując inne ogłoszenia, stwierdziłem, że 75 tys. zł będzie kwotą optymalną – nie brakuje ofert tańszych, ale są i droższe. Oczywiście kupujący używane auto muszą dostać rabat, dlatego cenę wywoławczą ustawiłem na 76,5 tys. zł.

Jeszcze o aucie: bezwypadkowe, jeśli nie liczyć zderzaka pękniętego po spotkaniu z zającem i uszkodzonego reflektora, w którym urwało się mocowanie – obie rzeczy wymienione w całości przez autoryzowany serwis, choć obie można było skleić. I jeśli nie liczyć zamalowanej rysy na drzwiach, ale wymienione zderzak, reflektor i zamalowana rysa to chyba wciąż nie wypadek, prawda? Co do modelu, to jego wielką w tych czasach zaletą jest niskie spalanie. W czasach, gdy litr benzyny kosztuje 8 zł, zużycie paliwa w mieście na poziomie 4-5 l to absolutnie pożądana cecha. Auto prawie idealne, prawda?

Dalsza część tekstu pod materiałem wideo

Zamieściłem ogłoszenie. Pierwszy odzew był już po paru godzinach. Od handlarzy

"Dzień dobry, na Państwa stronie internetowej znalazłam samochód, którym jestem zainteresowana. Proszę o telefon. Dziękuję, Anna AAAauto." AAA Auto jest firmą działającą w kilku krajach, już od kilku osób słyszałem, że kupili od nich samochody, więc to może nie ściema. Jeśli bardzo chcą, to sami zadzwonią. I tak się stało po kolejnych kilku godzinach. Miła pani zadzwoniła, wypytała mnie o samochód, upewniła się, że drugi komplet kół jest w cenie i zaprosiła do jednego z punktów skupu samochodów w Warszawie, pozostawiając mi wolność w kwestii wyboru placówki. Wybrałem. Zapytałem jeszcze, czy na pewno zna cenę i czy jest ona dla nich OK, bo dużo nie opuszczę. Dostałem zapewnienie, że cena jak najbardziej im odpowiada, jest super, bardzo potrzebują takich aut (w to ostatnie nawet wierzę).

Do zobaczenia więc!

Klient — "z pana to oszust jest"!

W tzw. międzyczasie dzwoni telefon. Potencjalny klient dopytuje o stłuczki, wady i usterki pojazdu ze szczególnym uwzględnieniem wgniotki na drzwiach, o której napisałem w ogłoszeniu. To był błąd, w polskim ogłoszeniu nie pisze się takich rzeczy! Wgniotka o długości mniej niż centymetr i głębokości 1 mm, nie do sfotografowania na ciemnym lakierze, i tak nikt by nie zauważył.

Tłumaczę, że jeśli miłemu panu cena pasuje i naprawdę szuka takiego auta, to gdy już przyjedzie, raczej kupi. Auto nie było szykowane do sprzedaży, lakier ma niepolerowany i pomimo ciemnego koloru nie widać rys. Nie widziało myjni automatycznej. Tłumaczę, że muszę się zorganizować, oddzwonię i zaproponuję termin oraz miejsce spotkania. Gdy jednak oddzwaniam i tłumaczę, że samochód nie mój, stąd zwłoka, tylko osoby, która nie mieszka w Polsce, kupujący zaczyna się cofać. "To jak w tym oszustwie o doktorze z Anglii, co sprzedaje samochód, ale chce najpierw zaliczkę". Nie, nie chcę zaliczki, auto jest na miejscu, jest i właściciel. "Nie, to mi śmierdzi" – mówi niedoszły klient. Skoro tak, to do usłyszenia…

Klient — zadzwonię i przyjadę

Przed wizytą w AAA Auto rozmawiam jeszcze z jednym zainteresowanym, wstępnie umawiamy się na jutro. Proszę, aby zadzwonił kilka godzin wcześniej, że się wybiera. Nie dzwoni, nie przyjeżdża. Trudno – auto trafi do handlarzy, choć instynktownie czuję, że to będzie "ciekawa" przeprawa. Martwi mnie teraz, że margines do negocjacji ceny nie jest duży.

A tak się sprzedaje w "odkupujemy wszystkie marki i modele samochodów"

Razem z właścicielem podjeżdżamy o umówionej porze do punktu AAA Auto. W bagażniku mamy drugi komplet kół, mamy też wszystkie dokumenty samochodu, jest bowiem ryzyko, że auto już zostanie, a my wrócimy taksówką.

Kawałek placu przy centrum handlowym w Markach pod Warszawą nie wygląda jak komis, raczej jako wyłącznie punkt skupu. Widać ruch w interesie, część osób sprzedających samochody przyjeżdża z własnej inicjatywy, część jest – tak jak my – wyłowiona z ogłoszeń i umówiona. Na placu panowie krzątają się z miernikami lakieru, słychać: "To ile pan chce za to BMW? Hmmm… to drogo".

Pan w punkcie skupu bardzo miły i profesjonalny. Rozmawiamy, przegląda papiery, zleca komuś zdalne sprawdzenie historii auta, wreszcie idziemy przed budkę oglądać samochód. Widać, że wie, co robi, wiem, bo kiedyś robiłem to samo. Krok po kroku zagląda wszędzie, gdzie trzeba, zdejmuje worki z kół, znajdujących się w bagażniku i też je ogląda. Ja widzę, że auto jest z grubsza w porządku i on to widzi. Zauważa nadgryzione zębem czasu (albo przez kuny) wygłuszenie maski, w końcu wyciąga miernik lakieru...

Z tym miernikiem to wychodzi trochę "lipa", bo okazuje się, że auto ma dość gruby lakier, miejscami wychodzi za dużo, no i ewidentnie dwie warstwy lakieru na jednych drzwiach. "Cały malowany?" – pan głośno się zastanawia. Proszę go o ten miernik, sam sobie pomierzę, no i cóż miernik taki sobie, pokazuje raz tak, raz inaczej, pan przypomina sobie, że ostatnio miał z nim jakiś kłopot. Wspólnie dochodzimy do wniosku, że na jednych drzwiach lakier jest podwójny, na kawałeczku maski była zaprawka, no ale ogólnie to nie ma się za bardzo, do czego przyczepić, nie brakuje nigdzie nawet jednej spinki, a na oko auto jest po prostu nowe, także technicznie bezwypadkowe. No i w środku jak nowe. "Teraz panowie poczekają, za 20 minut przyjdzie wycena z centrali, panowie rozumieją, nie ja tu jestem szefem". Myślałem, że cena z grubsza jest znana, ale cóż... Umawiamy się za 20 minut.

Była naprawa – są jej ślady!

Tu warto się zatrzymać na elektronicznych śladach napraw blacharskich (i nie tylko blacharskich). Otóż te 20 minut panowie potrzebowali także na "przetrzepanie" istniejących baz danych dotyczących auta. Normalny nabywca używanego samochodu też może za kilkadziesiąt zł kupić tzw. raport generowany na podstawie numeru nadwozia, w którym są dane o szkodach. Więc jeśli np. zrobiliście niewielką szkodę (to może być stłuczona szyba, pęknięty zderzak, stłuczona lampa, połamane koło, cokolwiek) i za naprawę płacił ubezpieczyciel, to nabywca waszego samochodu nie dowie się najczęściej, co było robione, ale sprawdzi, za ile było robione.

Zderzak, reflektor – autoryzowany serwis wystawia rachunek na 15 tys. zł. Za takie pieniądze w warsztacie na uboczu można zrobić jedno auto z dwóch rozbitków, w ASO czasem tyle wyjdzie za przemalowanie boku auta przerysowanego przez małolata za pomocą klucza do domu. Tak więc ktoś może pomyśleć: był dzwon i to duży, kłamie oszust w ogłoszeniu – i skrzywdzić kogoś, zresztą na swoją szkodę. Innym razem może mieć rację.

Idzie kryzys w branży — znikają klienci na drogie samochody

Wreszcie jest propozycja: dają 70 tysięcy płatne przelewem – możemy zostawić auto. Jeśli o nas chodzi, to nie ma szans. Jutro wystawicie je za 85 tysięcy, prawda? Pracownik tłumaczy, że absolutnie nie, taki samochód wystawią za 75 999 zł. Zgadza się, że samochód jest w porządku, ale sytuacja jest taka, że aut w cenie 80-100 tys. zł mają pełno.

Jeszcze parę tygodni temu schodziły na pniu, ale wzrosły stopy procentowe i "kredyt umarł". Ma rację, teraz od ręki łatwiej sprzedać samochód do 50 tys. zł, bo tyle ludzie mają na kontach albo mogą dopożyczyć po rodzinie. 75 tysięcy to już co innego, trzeba wesprzeć się kredytem. Ja: Ale i tak dajecie kredyty na miejscu, a pozyskanie młodych aut w dobrym stanie z zagranicy kosztuje o wiele drożej!

On: "Nie, bierzemy samochody z polskiego rynku i musimy cokolwiek zarobić". W tzw. międzyczasie sprawdzam, ile trzeba u nich zapłacić za podobny samochód. Aurisa z 2017 roku "w kombi i w hybrydzie" faktycznie oferują od 68 tys. 200 zł do 77 tys. zł, ale mają tylko dwa, nasz ma pierwszą rejestrację w 2018 roku i coś mi podpowiada, że jest lepszy. Ciekawe - gdy bierzesz auto w kredycie, płacisz trochę mniej.

Auris "w hybrydzie": oferta komisu  AAA Auto Foto: Auto Świat
Auris "w hybrydzie": oferta komisu AAA Auto

Niemniej przyznaję — jak na odkup przez handlarzy to uczciwa cena, wcześniej w autoryzowanym salonie Toyoty proponowali 69 tys. zł. Właściciel opuszcza cenę na 74 tys. zł (a potem tłumaczy mi się, że to taki odruch, którego żałuje). W każdym razie za 70 tys. nie sprzedamy.

W skupie też można się targować. I to jak!

W każdym razie, gdy nie ma musu, aby sprzedać, rozmawia się z handlarzem miło i niemal w przyjacielskiej atmosferze. W końcu jednak czas się pożegnać. "Skoro tak, to proszę jeszcze poczekać – mówi w końcu pracownik punktu skupu – zapytam jeszcze szefową, co da się zrobić". Po chwili dostaję słuchawkę i przez telefon sympatyczna pani (chyba już wcześniej z nią rozmawiałem) proponuje 71 tys. zł. Zastanowimy się i damy znać po weekendzie, mówimy tak jednak z grzeczności. Przecież ciągle ktoś dzwoni i pyta o samochód. Te 74 tys. zł i tak powiedziało się za szybko.

Ostatecznie widać, że chyba od początku cena 76 tys. zł w odkupie była nierealna bez względu na stan samochodu, trochę dałem się tutaj zwabić. Nie ma się co dziwić tej taktyce — większość sprzedawców na samą myśl o przelewie jest gotowa nieco ustąpić.

Przed nami weekend, a tymczasem dzwonią…

Najpierw następnego dnia dzwoni osoba z AAA auto i podbija cenę. Teraz już gotowi są zapłacić 72 tys. zł. A więc jednak szerszy jest margines negocjacji, a dobrych aut jednak brakuje pośrednikom jak powietrza! Ja już bym chyba się złamał, ale właściciel samochodu zaczyna się zastanawiać, czy sprzedaż tego auta to w ogóle był dobry pomysł. Jeszcze gotów jest sprzedać za 75 tysięcy (dla AAA Auto za 74, w końcu słowo się rzekło), ale w ogóle to jest zmęczony całą akcją. Dziwi się, że samochód wygląda jak nowy, jeździ jak nowy, technicznie jest bezwypadkowy, naprawiany był wyłącznie w autoryzowanym serwisie, ludzie wiedzą z góry, jaka jest cena, a jednak tylko dzwonią i zawracają głowę. Ma rację, coś w tym jest.

Kolejnego dnia przez godzinę prezentuję samochód rodzinie znajomego. Auto się podoba, ale czasy trudne, nie ma dużego pola do negocjacji (przypomnijmy - 72 tys. zł proponują już handlarze), umawiamy się na telefon. Kolejnego dnia — jednak nie kupimy, auto się nam podoba, ale przecież do ceny trzeba doliczyć koszt ubezpieczenia… Trudno się nie zgodzić, najlepszy samochód to taki, na który nas stać.

Znów dzwonią telefony, ale…

Niedziela. Właściciel Toyoty już pakuje się pomału do wyjazdu z Polski, a tymczasem… dzwonią dwaj zainteresowani, jeden po drugim. Być może są to te osoby, brzmią sensownie, ale kończy nam się czas, nawet gdyby ktoś przyjechał i zdążył spotkać z właścicielem, pewne trzeba by podpisywać umowę in blanco i potem załatwiać sprawę na odległość (w gruncie rzeczy, aby to zrobić należycie, trzeba udać się do notariusza po poświadczenie upoważnienia). Znów jeżdżenie po warsztatach, macanie po raz setny wymienionego dwa lata temu zderzaka. Może innym razem. Najważniejsze, że właściciel samochodu nie może już sobie przypomnieć, czemu chciał się go pozbyć.

Reasumując…

Wygląda na to, że sprzedalibyśmy w końcu ten samochód, może nawet dokładnie tak, jak sobie zaplanowaliśmy, ale sprzedaż drogiego używanego auta to droga przez mękę. Ludzie słabo się znają i jednocześnie boją się, w końcu każdy zna kogoś, kto kupił przypudrowany złom albo i sam dał się wciągnąć na minę.

Rynek się też zacina, kończy się hossa. Tak jak coraz częściej klienci wycofują się z leasingów, bo przerasta ich wizja rosnących rat (leasing 101 proc. umarł, tak jak tani kredyt i jest ryzyko, że szybko nie urodzi się nowy), tak jeszcze niedawno optymistycznie nastawieni do zakupów zastanawiają się, czy warto zmieniać samochód na droższy i wydawać wszystkie zaskórniaki. No bo tak, może i mniej pali, ale jak dołożę 30 tysięcy zł, to zwróci się za 10 lat, a może się nie zwróci. A i osoby, które pozbywają się całkiem nowego-starego samochodu myślą — a może lepiej się wstrzymać? Więc aut na sprzedaż jest mało, ale z kupującymi, zwłaszcza te droższe pojazdy, też kłopot.