Skoda Karoq 1.0 TSI jako mały SUV jest świetny do miasta, a jak poradzi sobie na górskich trasach? To właśnie postanowiliśmy sprawdzić w tej części testu długodystansowego
To, że SUV-y coraz mniej - a w zasadzie to prawie wcale - kojarzą się z jazdą poza asfaltem, wiemy nie od dziś. W miastach jest ich mnóstwo. Ale brak zjazdów w teren nie oznacza, że takiego pojazdu nie czekają wyzwania. Bo czy tak nie wypada nazwać wypadu w góry samochodem, napędzanym jednolitrowym, trzycylindrowym silnikiem turbo?
Skoda Karoq 1.0 TSI - jazda w górach to przyjemność
Z pewnością można tu mówić o wyzwaniu, tyle że… Tak naprawdę dla Skody Karoq 1.0 TSI taka jazda wcale nie stanowi wyzwania. Przejdźmy zatem do szczegółów. Żeby było bardziej spektakularnie, to nie tylko przejechaliśmy przez pagórkowate tereny autostradą - tam przeszkadzała nam podatność Skody na podmuchy bocznego wiatru - lecz także wybraliśmy się na dawny odcinek specjalny Rajdu Polski.
Prowadzi on z Rościszowa do Walimia i bywa także nazywany „Trasą Janusza Kuliga”. W najwyższym punkcie droga prowadzi na wysokości około 1000 m nad poziomem morza. Dla litrowego benzyniaka to nie powinna być bułka z masłem. Ale była - Skoda Karoq 1.0 TSI DSG bardzo dobrze spisywała się na krętej drodze. Układ kierowniczy pozwalał precyzyjnie trafiać w asfalt i zapewniał znakomite wyczucie samochodu. Nie bez znaczenia są także dobrze wyprofilowane fotele, które skutecznie utrzymują kierowcę na szybciej pokonywanych łukach. Ale my nie jeździliśmy Skodą Karoq sportowo - nie do tego służy litrowy, miejski SUV.
Po tym, co Skoda Karoq pokazała na trasie, ten przydomek miejski SUV wygląda dość komicznie i jest czymś w rodzaju upokorzenia dla samochodu o takich możliwościach. Silnik radzi sobie w górach dobrze, a dwusprzęgłowa skrzynia biegów świetnie się z nim dogaduje. Jednak nie można tutaj mówić o znaczącej rezerwie mocy. Skąd to wiemy? Stąd, że o ile podjazdy ze stałą prędkością Skoda „połykała” bez trudu, o tyle kiedy prędkość trzeba było zredukować, to ponowne rozpędzanie zabierało już trochę czasu.
A jak rozpędzanie trwa długo, to zazwyczaj rośnie spalanie - nie inaczej było w tym przypadku. 11 litrów benzyny na sto kilometrów to jak na litrowe auto bardzo dużo i nawet „ekonomicznie myślący” automat nie pomógł. Trzeba go także wyręczać na zjazdach, redukując biegi manualnie, żeby uzyskać odpowiednio intensywne hamowanie silnikiem. Dobra wiadomość jest taka, że nie udało nam się doprowadzić hamulców do przegrzania i mimo wielokrotnych hamowań pozostawały one tak samo skuteczne, jak przed rozgrzaniem tarcz.