- Przebieg jest niewiarygodnie niski jak ten segment i rocznik, ale... raczej prawdziwy
- Środek okazuje się tak zniszczony, jakby auto miało przejechane trzy razy więcej
Vany są w odwrocie. Podobno. Nowych modeli zbyt dużo już nie powstaje, a te, które są, muszą powoli zaczynać drżeć o swoją przyszłość. Fakty są bowiem takie, że nowego vana już prawie nikt nie chce, a kolejki ustawiają się w salonach głównie po SUV-y i crossovery. Rynek wtórny? To z kolei inna bajka, przynajmniej w Polsce.
Z naszych obserwacji wynika, że taki np. Ford S-Max nadal jest jednym z najchętniej wyszukiwanych samochodów używanych. Interesują się nim nie tylko młodzi rodzice, szukający przestrzeni do wożenia dzieci, wózków, babci i buldoga francuskiego, lecz także drobni przedsiębiorcy, poszukujący zwinnego „transportowca” do pracy. Efekt jest taki, że ładne S-Maxy za 15-25 tys. zł znikają niemal w okamgnieniu, a klienci praktycznie zabijają się o nie przed bramami wjazdowymi do komisów. Pora więc przyjrzeć się temu modelowi i sprawdzić, czy po latach może być być jeszcze atrakcyjny.
Wybieramy więc kilka egzemplarzy i dzwonimy. Nasze założenia: silnik Diesla (tak, wiemy, diesel jest w odwrocie, ale w S-Maxie to naprawdę najlepsze źródło napędu), cena do 25 tys. zł, w miarę przyzwoite wyposażenie. Pierwsze ogłoszenie, telefon odbiera nieco zaspany handlarz: Ford S-Max? Jaki S-Max? A tak, był, ale się sprzedał już jakiś czas temu. Nie zdjąłem ogłoszenia, bo tak szybko poszedł, że zapomniałem. Ja, proszę pana, raz na miesiąc przeglądam ogłoszenia i usuwam nieaktualne. Co prawda, podejście średnio poważne, ale widać, że nasza teoria się sprawdza i S-Maxy naprawdę sprzedają się jak ciepłe bułeczki. Cóż, telefon w dłoń, kolejna próba i tu mamy nadzieję na sukces, bo cena się zgadza (18 500 zł), a przebieg (170 tys. km) jest wręcz niewiarygodnie niski jak na rocznik pojazdu (2006). Jeśli stan licznika okaże się prawdziwy, to musi to być niezła perełka.
Ford S-Max - handlarz, a jaki miły
Telefon odbiera miły handlarz. Zaprasza na następny dzień rano do siebie pod Warszawę i potwierdza wszystkie fakty zawarte w ogłoszeniu. Potwierdza też, że Ford S-Max jest z Włoch, lecz – ku naszej rozpaczy – nie ma żadnej książki serwisowej ani faktur, które mogłyby jakoś uwiarygodnić ów niesamowicie niski przebieg. A takie auta już widzieliśmy, i to nie raz: niby mało kilometrów na karku, niby wszystko się zgadza, a tymczasem dokumenty jakoś dziwnym trafem zaginęły... Nic to, nazajutrz wsiadamy i jedziemy.
Na miejscu lekkie zaskoczenie, bo komis nie wygląda jak komis, brak tu nawet jakiegokolwiek szyldu. Ot, duży dom z ogrodem, do którego wrzucono ciasno, jeden obok drugiego, przeróżne samochody z importu. Nie chcemy buszować po placu bez pozwolenia (brama jest otwarta!), dlatego dzwonimy do drzwi. A, panowie po S-Maxa? Już idę. Wkrótce witamy się z modnie ubranym młodym człowiekiem, który ani trochę nie przypomina stereotypowego Mirka handlarza. Mówi, że pracował w korporacji, ale nie podobało mu się kilka spraw i postanowił wszystko to rzucić. Zamiast wyjechać w Bieszczady, zainwestował w... transportery (lory) i zaczął handlować używanymi samochodami. Rozglądamy się po placu i szybko dochodzimy do wniosku, że finansowo chyba idzie mu dobrze, bo stoją tu całkiem świeże i drogie pojazdy. Na przykład trzyletnie Audi Q7 z Belgii, przy którym nasz S-Max wygląda jak ubogi krewny.
Ford S-Max - ktoś tu był fleją
Podczas gdy sprzedający idzie po tzw. booster – auto ma słaby akumulator – my zaczynamy oględziny karoserii. Co prawda, w ogłoszeniu zaznaczono opcję „bezwypadkowy”, ale nasze czujne oczy od razu wyłapują przedni prawy błotnik i takie sobie jego spasowanie. Miernik potwierdza: drugi lakier plus nieco szpachli, potem, po otwarciu maski, od razu zwracamy uwagę na obdarte z lakieru śruby mocujące – na pewno ktoś je kiedyś zdejmował. Do tego: wymienione oba reflektory (mają datę produkcji z 2015 r.), odprysk na szybie czołowej, brak powietrza w lewym tylnym kole i nieco poniszczone tarcze hamulcowe (sprzedawca sugeruje, że można je... przetoczyć). Ale już lakier na większości elementów jest fabryczny i nawet niespecjalnie sfatygowany.
Otwieramy drzwi i robi się gorzej. Cóż, wiemy, że we Włoszech nie każdy przesadnie dba o swój samochód, jednak nawet nas taki widok nieco zaskakuje. Ford S-Max ma mieć 170 tys. km, a jego wnętrze wygląda na co najmniej trzy razy tyle! Zaczynając od odklejonych boczków drzwi z przodu (A, bo tu chyba ktoś myjką ciśnieniową prał – sprzedający ma w zanadrzu wyjaśnienie, i to zapewne nawet prawdziwe!), poprzez tragicznie poniszczoną kierownicę, odrapane i poniszczone przyciski, zmasakrowany lewarek biegów, na porwanym mieszku kończąc. Zdjęcia nie są w stanie oddać obrazu nędzy i rozpaczy, aż dziw, że np. sama tapicerka wygląda przyzwoicie.
Ford S-Max - silnik to mocny punkt
W końcu akumulator udaje się podładować na tyle, że silnik odpala. Jak na starego diesla jednostka pracuje przyzwoicie, na zestawie zegarów nie palą się żadne kontrolki. W schowku przed pasażerem znajdujemy wszystko (instrukcje itp.), poza książką serwisową, co każe dokładniej przyjrzeć się niewiarygodnie niskiemu przebiegowi tego egzemplarza. Kontaktujemy się więc z osobą mającą dostęp do bazy serwisowej Forda, ale zgodnie z przypuszczeniami – w przypadku aut z Włoch rzadko kiedy daje się w tej marce coś ustalić – nie ma tam po naszym S-Maxie żadnego śladu. Zostaje nam kontrola nalepek serwisowych, umieszczonych m.in. w komorze silnika – jest ich całkiem sporo, wszystkie są, co jasne, po włosku, ale udaje się na ich podstawie w miarę odtworzyć przebieg auta, np. w 2017 r. po 158 900 km podobno wymieniano kompletny rozrząd z pompą wody, a i wcześniejsze naklejki wyglądają wiarygodnie. Zaglądamy jednak z powrotem do wnętrza i mamy dysonans, bo na 170 tys. km to naprawdę nie wygląda... A może to auto było „topielcem” i stąd ślady wilgoci?
Pytanie, czy komuś by się chciało tu manipulować w stanie licznika S-Maxa za 18 500 zł, gdy obok cały plac jest zastawiony znacznie nowszymi i droższymi autami. Cóż, na naszym rynku wtórnym nic nas już nie zdziwi, ale w tym wypadku mamy przeczucie, że stan licznika jest wyjątkowo autentyczny, a samochodem po prostu jeździł niedbający o nic flejtuch.
Ford S-Max z ogłoszenia - naszym zdaniem
Dosyć niski przebieg, ale bez żadnych „oficjalnych” podkładek? Skąd my to znamy... Tak się jednak składa, że akurat w tym wypadku sprzedawca zapewne nie kłamie, a Ford S-Max trafił do Polski nie ze względu na wysoki stan licznika, lecz z powodu zaniedbań i zużycia. Zagadką jest kwestia wilgoci we wnętrzu – handlarz twierdzi, że to kwestia prania i nieumiejętnego suszenia. Może i tak, ale co w sytuacji, gdy mamy do czynienia z „topielcem”?