Zanim się oburzycie, że tym razem zrobiło się zbyt niemiecko, rzućcie wpierw okiem na statystyki. Jeśli bowiem chodzi o import, to niemieckie marki od lat są na absolutnym topie. Według danych za zeszły rok w czołowej dwudziestce znalazło się osiem modeli z innych krajów, a jeśli przyjmiemy, że mający silne związki z naszymi zachodnimi sąsiadami Ford również jest – przynajmniej częściowo – niemiecki, to w czołowej dwudziestce będziemy mieli jedynie cztery auta bez większych konotacji z tym krajem. Najwyżej notowany pojazd spoza Niemiec (i z pominięciem Forda!) to sklasyfikowany dopiero na dość odległej, 14. pozycji Nissan Qashqai.

No dobrze, ale czemu nadal tak kochamy wszystko to, co niemieckie? Mit o bezawaryjnych autach rodem z Niemiec chyba zdążył już przecież jakiś czas temu upaść... Obiegowe oponie mówią jednak na przykład, że koszty obsługi wielu modeli są atrakcyjnie niskie (mechanicy znają je jak własną kieszeń!), natomiast wybór tanich zamienników często jest na tyle szeroki, że auto niemieckiej marki to jedyny słuszny wybór. I z tymi kosztami to często nawet prawda, ale z drugiej strony – czy nie dotyczy to też popularnych aut z innych krajów? Właśnie... No i ten prestiż – choć często już nieco wyblakły, to jednak wielu kupujących nadal marzy o niedrogim aucie tzw. segmentu premium. A tych wśród niemieckich modeli mamy pod dostatkiem. Poza tym za Odrę mamy blisko, a to duży rynek motoryzacyjny. No a czym chętnie jeżdżą Niemcy? Często – swoimi samochodami. I tym sposobem koło się zmyka.