Gdy rano spieszymy się do pracy, cenne okazuje się każde kilka metrów przewagi, które zyskujemy nad innymi uczestnikami ruchu. Niektórzy "gonią węża" i w ten sposób próbują nadrobić cenne minuty, które stracili, wstając za późno z łóżka.
Nerwowo podjeżdżają na półsprzęgle, wyczekując zielonego światła, potem dynamicznie ruszają, niebezpiecznie wciskają się między innych, żeby na kolejnych światłach wylądować tuż przed nami, albo ryzykują mandat i przejeżdżają skrzyżowanie na "późnym żółtym".
Nie ma się co obrażać i próbować edukować nerwowych – takie są realia ruchu miejskiego. I niech pierwszy rzuci kamień ten, kto karnie jeździ z aktywnym systemem start-stop i pozwala elektronice opóźniać swój start spod świateł.
Załóżmy, że w drodze do pracy zatrzymujemy się ok. 25 razy, czyli układ start-stop włącza się do akcji co najmniej 50 razy dziennie. Rocznie daje to zatem aż 11 tys. okazji do automatycznego wyłączenia silnika i zaoszczędzenia paliwa oraz zmniejszenia emisji CO2. Tyle że przez system start-stop każdy start i rozpędzenie się do 20 km/h opóźniają się o blisko sekundę. Czyli prawie 3 godziny rocznie. Czy gra jest warta świeczki? Co jest cenniejsze: nasz czas czy ochrona środowiska?
Jakie są różnice w działaniu systemów start-stop?
Postanowiliśmy sprawdzić, ile rzeczywiście traci się czasu przez układ start-stop i w tym celu wzięliśmy pod lupę 14 samochodów z silnikami benzynowymi i dieslami oraz manualnymi skrzyniami biegów i automatycznymi.
Przy użyciu sprzętu z GPS-em zmierzyliśmy czas przyspieszenia od 0 do 20 km/h z aktywnym start-stopem i wyłączonym. W ten sposób symulowaliśmy typowe ruszanie spod świateł. Oceniliśmy różnicę w opóźnieniu startu, a także płynność ruszania, ewentualne szarpanie czy reakcję na gaz i łatwość wkręcania się silnika na obroty.
Różnice okazały się większe, niż zakładaliśmy — jak duże? Tego dowiecie się w galerii.